Dziś - kilkanaście godzin po rzuceniu hasła referendum, widzę dwa podstawowe problemy, które jak dotąd słabo się przebijają (z chwalebnym wyjątkiem) przez szum medialny wywołany przez zapowiedź Pana Prezydenta. Problem pierwszy polega na tym, że nasza Konstytucja nie przewiduje trybu zmiany konstytucji przez referendum. Zmiana konstytucji dokonuje się w trybie parlamentarnym przez zgodne głosowanie "za" projektem zmieniającym konstytucję (można sobie wyobrazić, że zmiana jest tak daleko idąca, że byłaby to, po prostu, nowa konstytucja) przez obie izby parlamentarne. I tyle, nie ma w obowiązującej Konstytucji słowa "referendum" w kontekście zmiany konstytucji. W tym stanie prawa możliwe są tylko dwa rozwiązania do pogodzenia z zapowiedzią Pana Prezydenta. Albo referendum zostaje zwołane, żeby zapytać Polaków o zmianę konstytucji, już przeprowadzoną w wyżej wspomnianym trybie parlamentarnym. Albo jest to referendum dla zorientowania się, jakie ogólne zasady konstytucyjne Polacy preferują. W pierwszym przypadku mamy taki kłopot, że referendum następuje, gdy zmiana konstytucji już się dokonała. Jaka jest więc tego referendum rola? Polacy potwierdziliby to, co i tak już byłoby prawem - w takim razie, po co? Albo Polacy by to odrzucili - w takim razie, czy coś by z tego wynikało w sensie prawnym? Nic. W drugim przypadku wynik takiego referendum miałby jedynie wartość sondażu opinii. Tak więc Pan Prezydent proponuje w obu wariantach coś, co - jeśli nastąpi - nie będzie się mieścić w naszym porządku prawnym. Trzeba by było zatem najpierw zmienić ten porządek, czyli tryb zmiany konstytucji w taki sposób, żeby włączyć do niego referendum. Ale taka zmiana trybu, będzie już częściową zmianą obowiązującej Konstytucji, będzie więc wymagać większości konstytucyjnej (2/3 głosów w Sejmie, 50 proc. plus 1 głos w Senacie). Czy to w ogóle wykonalne? Problem drugi jest taki, że zanim jeszcze dowiedzieliśmy się, jakie będą merytoryczne propozycje zmian w ustroju Polski, jaka będzie proponowana nowa konstytucja, już ze strony sił związanych z obozem rządzącym słychać pokrzykiwania na - potencjalnych w gruncie rzeczy - krytyków tych zmian. Powiadam "pokrzykiwania", nie "argumenty" i wiem, co mówię. Jeśli czytam w artykule p. Marzeny Nykiel w portalu wpolityce.pl (http://wpolityce.pl/polityka/338212-polska-potrzebuje-konstytucji-ktora-ochroni-interes-narodowy-decyzja-prezydenta-daje-szanse-na-wzmocnienie-suwerennosci-czy-targowica-znowu-uderzy) że ci, którzy mają, czy będą mieli w przyszłości obiekcje wobec nowej konstytucji, są współczesną Targowicą, mam przedsmak tego, w co obóz rządzący może przekształcić tę debatę. Tak być nie musi, i oby nie było. Ale wysuwanie przez bliską PiS-owi prasę straszaka Targowicy w tym kontekście, nie brzmi dobrze i w ogóle nie zachęca do merytorycznej dyskusji. Zaś praktyka rządzenia tego obozu, jego braku szacunku nie tylko dla inaczej myślących, ale wręcz dla reguł demokratycznego sporu, każe tu być jak najgorszej myśli. Bo jeśli cokolwiek na ten temat powiem, co nie będzie wyłącznie nieprzytomnym składaniem hołdów nowej koncepcji ustrojowej, to nieuchronnie będę uznany za Targowiczanina, czyli za zdrajcę. Jaki zatem jest sens w ogóle debatować? W takim wypadku trzeba tylko w ciemno popierać, "partię i rząd" - co znamy z naszej najnowszej historii aż nadto dobrze. Na razie więc mamy rodzaj moralnego szantażu: kto nie popiera naszej wielkiej (ale kompletnie jeszcze nieznanej) koncepcji, ten nie kocha Polski. Nie wiemy, ani jaki będzie konstytucyjnie uprawniony tryb wyrażania naszego entuzjazmu, ani co mianowicie mielibyśmy popierać, żeby udowodnić nasz patriotyzm. W sumie: niepoważne albo groźne. Roman Graczyk