Macron najpierw podziękował strażakom (walczyło ich w obronie Notre Dame czterystu), potem pokłonił się katolikom, dotkniętych tą stratą i przeżywających ją szczególnie w Wielkim Tygodniu, a potem mówił już tylko w imieniu narodu. Powiedział, że Notre-Dame de Paris symbolizuje wielkość Francji, solennie obiecał jej odbudowę, ponieważ "to nasza historia, nasza literatura, świat naszych wyobrażeń, miejsce w którym przeżywaliśmy wszystkie nasze wielkie chwile. To epicentrum naszego życia. [...] Ta historia jest nasza. To ona płonie. [...] odbudujemy ją wszyscy razem. I to jest z pewnością część francuskiego przeznaczenia". Godne słowa. I jako takie zostały powszechnie we Francji odebrane, zupełnie ponad podziałami politycznymi, od skrajnej prawicy (Jean-Marie le Pen) po skrajną lewicę (Jean-Luc Mélenchon). Każdy ma swoją historię. W mojej zajmuje poczesne miejsce tych kilka miesięcy, kiedy mieszkałem na Wyspie św. Ludwika, dwa kroki od prezbiterium Notre Dame. Codziennie przechodziłem od stacji metra Cité, wzdłuż północnej ściany katedry, ulicą du Cloître-Notre-Dame, potem przez most Saint Louis - albo w odwrotnym kierunku. Miałem wtedy 21 lat, trzy grosze przy duszy i dużo marzeń. Fakt, że mogłem dotknąć ręką takich miejsc jak katedra paryska, wzbudzał przede wszystkim jedno uczucie: respekt wobec wieków historii, które się tu wydarzyły. Dlatego w poniedziałek, oglądając w telewizji na żywo ten pożar, czułem się niemal podobnie odarty z dziedzictwa jak ci mieszkańcy Paryża, którzy spoglądali na łuny Notre Dame oniemiali. Dlatego nazajutrz lektura różnych polskich reakcji zaraz po tragedii była mi tak przykra. Nie wszystkich, na szczęście. Ale jest aż nadto takich, od których zęby bolą. Na prawicy ktoś wieszczy upadek cywilizacji zachodniej, ktoś inny przepowiada, że katedra może być odbudowana jako świątynia ekumeniczna (bo katolicyzm jest w laickiej Francji prześladowany), ktoś jeszcze inny jest pewny ręki islamistów w pożarze, chociaż śledztwo na razie raczej wskazuje na przypadkowe zaprószenie ognia lub spięcie instalacji elektrycznej. A na lewicy dla jednych to okazja, żeby napiętnować katolicką pedofilię, dla innych, żeby utwierdzać się w swoim ateizmie (no bo gdzie był Bóg, gdy zapłonęła Notre Dame?). Jedno obłęd i drugie obłęd. W Polsce szczególnie uderza mnie swoją ignorancją wyobrażenie o laïcité - francuskim unikalnym modelu relacji państwo-religie. Prawicy wydaje się, że państwo francuskie zdąża systematycznie do wyrugowania katolicyzmu. Lewicy wydaje się, że będąc lewicowcem wypada odwracać się od katolickiej tradycji Francji. A wszystko to kulą w płot. Katolicyzm jest rygorystycznie oddzielony od państwa, inaczej niż w Polsce, ale czy brak tego oddzielenia jest naprawdę do zbawienia koniecznie potrzebny? Lewica francuska, owszem, bierze się z Rewolucji 1789 r., ale to dla niej nie powód, żeby uważać tradycję przedrewolucyjną i - szerzej - nielewicową za nieprzynależną do narodowej historii. Kto z naszych lewicowców chciałby się o tym przekonać, niech obejrzy kilkuminutową wypowiedź Jean-Luc Mélenchona z wieczora 15 kwietnia, w trakcie pożaru: erudycja i duma z francuskiej historii, tu akurat ucieleśnionej w Notre Dame. Francja ma bez liku problemów i nie wiadomo, jak sobie z nimi poradzi. Ale pożar Notre Dame nie jest przejawem kryzysu państwa, a francuskie reakcje na pożar raczej pokazują witalność jej społeczeństwa niż jego upadek. Sposób, w jaki wszyscy oficjele francuscy mówili w ostatnich dniach o tej tragedii, pokazuje, że laicka Francja jest dumna z epoki świętego Ludwika jako części swojej historii.