Odtąd można dzielić Polaków na tych, którzy chodzą na wybory, i tych, którzy nie chodzą - z reguły tych drugich jest więcej, ale wybory prezydenckie stanowią tu wyjątek, w nich frekwencja jest tradycyjnie wyższa. Jednak w tych wyborach wieje nudą bardziej niż we wszystkich wcześniejszych wyborach prezydenckich.Najpierw dlatego, że w kilku partiach zdecydowano, żeby wystawić kandydatów z drugiego szeregu (np. PiS, PSL), albo zgoła spoza partii (np. SLD). A także dlatego, że to są wybory, które da się opisać jako "Komorowski i inni". Nie przekonują mnie bojowe komentarze kolegów z prawicy, którzy widzą w kampanii Andrzeja Dudy jakąś nadzwyczajną dynamikę, która rokowałaby na końcu niespodziankę. Moim zdaniem nawet II tura jest niepewna, a zwycięstwo Dudy 24 maja graniczy z cudem. Chyba się nie pomylę, gdy powiem, że większa część tych-co chodzą-na-wybory też uważa, że te wybory mają już swojego zwycięzcę. To tłumaczy letniość kampanii - bo po co się emocjonować pojedynkiem z tak zdecydowanym faworytem? Zwykle w wyborach powszechnych (prezydenckich lub parlamentarnych) wyrasta niespodziewanie jakaś nowa siła. Mała partia, albo nisko notowany kandydat w ciągu liku tygodni dostaje potężnego przyspieszenia i uzyskuje zaskakująco dobry rezultat. A to Andrzej Olechowski, kandydat bez zaplecza, nagle winduje się do czołówki (potem roztrwania ten potencjał, ale to inna sprawa), a to Samoobrona lub LPR, lub Ruch Palikota wchodzą szturmem do Sejmu i zapowiadają nowe porządki w Polsce. Nowe porządki mają być wyrazem tego, że te siły są właśnie nowe, nie ubrudzone polityką. Nigdy z tych zapowiedzi nic się nie spełnia. Ale przez jakiś czas efekt nowości, oryginalności, "wietrzenia Warszawy" (niezapomniany Lech Wałęsa w 1990 r.) działa. A w każdym razie działa w czasie kampanii wyborczej na tyle, że pozwala na - mniejszy czy większy - sukces. Nie musi to być od razu zwycięstwo (i zwykle nie jest), wystarczy doszlusowanie do czołówki (jak w przypadku Olechowskiego), albo samo wejście na scenę polityczną (jak w przypadku Samoobrony i LPR). W tych wyborach takim czarnym koniem zdaje się być Paweł Kukiz. Kandydat ten, bez kwalifikacji politycznych i bez zaplecza, ale z bardzo wysoką rozpoznawalnością) bije się o trzecie miejsce z Januszem Korwin-Mikkem. Ich zapowiedź politycznej współpracy po wyborach prezydenckich wydaje mi się najważniejszym rezultatem tych wyborów. Nigdy dość powtarzania, że w Polsce prezydent nie rządzi. Konstytucja nie daje mu realnej władzy, a jeśli głowa państwa do takiej pozycji aspiruje, to się może tylko źle skończyć. Realna władza leży w rękach premiera, a zdobywa się ją via większość parlamentarna - czyli w wyborach do Sejmu. Najważniejszy polityczny morał z obecnych wyborów prezydenckich polegałby więc na tym, że panowie Kukiz i Korwi-Mikke, mając wiatr w żaglach po relatywnym sukcesie w wyborach prezydenckich, wystawiliby wspólne listy w wyborach do Sejmu i przekroczyli próg wyborczy. Jeśli to by się udało, a zarazem ich sukces nie dokonałby się głównie kosztem wyników PiS-u, wtedy możliwe by się stało nowe rozdanie polityczne w Sejmie. PiS zyskałoby na prawicy sojusznika, z którym być może zdołałoby zbudować większość parlamentarną. To, że Kikiza wiele dzieli od Korwin-Mikkego, nie ma większego znaczenia. Podobnie jak nie mają większego znaczenia różnice polityczne obu panów K w stosunku do Jarosława Kaczyńskiego. W polskiej polityce nie takie łamańce były uskuteczniane. W każdym razie tylko taka układanka zdaje się dawać szansę na nowe rozdanie. W przeciwnym wypadku po jesiennych wyborach parlamentarnych będziemy mieć rząd PO-PSL, albo PO-PSL-SLD. Roman Graczyk