Przypomnijmy, w jakie fanfary dął rząd i przychylne mu (czyli prawie wszystkie liczące się) media, kiedyśmy 1 lipca naszą prezydencję rozpoczynali. Ale - na nieszczęście dla premiera Tuska - na te sześć miesięcy przypadło zaostrzenie kryzysu, więc okazało się czarno na białym, kto w Unii pociąga za sznurki. Prawdę mówiąc, w takiej sytuacji nawet prezydencja państwa bogatszego i bardziej w Unii zakorzenionego, dajmy na to, takiej Danii (która właśnie 1 stycznia przejmie od nas te niby-stery), niewiele by zmieniło. Istnieją po temu dwa ważkie powody. Po pierwsze, po reformie instytucjonalnej (traktat lizboński) rotacyjna prezydencja niemal nic nie znaczy. Przecież jedną z osi tej reformy było wyposażenie Rady Europejskiej w stałe przewodnictwo, bowiem uznano, że przewodnictwo rotacyjne ze swej natury jest słabe. Pierwotnie stały przewodniczący Rady miał być wybierany na 5 lat, rozważano poważnie ubieganie się o to stanowisko któregoś z bardzo wpływowych europejskich polityków (padały w tym kontekście takie nazwiska jak: Blair, Juncker czy Verhofstadt), w publicystyce używano nawet sformułowania "prezydent Unii Europejskiej". To, że Herman Van Rompuy nie jest - faktycznie - silnym przywódcą, to prawda. Ważniejsze jest to, że stały przewodniczący Rady przejął większość uprawnień od dotychczasowej rotacyjnej prezydencji. Czyli Polska, nawet gdyby się lepiej starała i bardziej potrafiła, nie mogła pełnić rzeczywistego przywództwa. Po drugie, czas kryzysu zawsze pokazuje, kto ma rzeczywistą siłę, a kto jest jej pozbawiony, kto ma autorytet, a kto nie, w końcu kto jest obdarzony cechami przywódcy, a kto tylko potrafi przywódcę naśladować. Ten czas obnażył nie tylko słabość polskiej prezydencji. Ukazał on nicość unijnych instytucji (nie tylko tych międzyrządowych, jak Rada, ale i tych wspólnotowych, jak Komisja). I ukazał on też słabość poszczególnych państw, które nie miały ani dość siły, a ich przywódcy - dość charakteru, by cokolwiek zaproponować. W gruncie rzeczy i unijne instytucje, i państwa członkowskie podporządkowały się tandemowi Merkel - Sarkozy. Jakkolwiek by to oceniać, tak było. Na tym tle słabość polskiej prezydencji nie powinna specjalnie dziwić. Jeśli coś powinno dziwić, to łatwość z jaką w Polsce przyjmowano gromkie zapewnienia rządu, że teraz "Polska rządzi w Europie". Było to, już wtedy - w lipcu, dość żałosne, ale dopiero kryzys pokazał to z całą bezwzględnością. Gdyby nie kryzys, nie ciągłe narady prezydenta Sarkozy'ego z kanclerz Merkel, gdyby nie uzależnianie prac unijnych instytucji od wyników tych narad i targów francusko-niemieckich, wtedy może rządowi (i mediom jak wyżej) udałoby się jeszcze raz wmówić Polakom, że "Polska rządzi w Europie". Skala kryzysu uniemożliwiła taki powtórny medialny zabieg. Dlatego wczorajsze oceny polskiej prezydencji były wszystkie bez sensu. Te chwalące były bez sensu, bo nasze przewodnictwo (jak każde teraz) sprowadza się nieledwie do organizacji prac, jest działaniem co najwyżej biurokratycznym, żeby nie powiedzieć usługowym. Chwalenie Polaków przez pp. Daula (Europejska Partia Ludowa), Schultza (Partia Europejskich Socjalistów) i paru pomniejszych było typowym europejskim poklepywaniem po plecach nowych przybyszy. W istocie było pustym grzecznościowym gestem. Z kolei bezwzględna krytyka polskiej prezydencji przez eurodeputowanych PiS-u i Solidarnej Polski była równie (z powodów jak wyżej) bezsensowna. I była dodatkowo bezsensowna z powodu pomieszania pojęć, w jakim najwyraźniej tkwią posłowie Poręba i Kurski. Byłoby fajnie, gdyby nasi rolnicy mieli takie same dopłaty do hektara, jak rolnicy niemieccy, tyle tylko, że to nie jest rola prezydencji. Polska jako państwo członkowskie może się o to bić, ale Polska w roli prezydencji - nie. Kto tego nie rozumie, nic nie rozumie nie tylko z Unii, ale z jakiekolwiek wspólnej organizacji. Jeśli przewodniczący zebrania w dowolnie małym i nieznaczącym gronie na poziomie gminy czy dzielnicy miasta preferuje swoich stronników, jest kiepskim przewodniczącym. Niezależnie więc od tego jak mało znaczy dziś prezydencja w Radzie Unii, Polska tego zrobić nie mogła. Kto się tego domaga, domaga się blamażu Polski. O dopłaty Polska powinna walczyć, ale w ramach innych, przewidzianych do tego procedur. Oczywiście posłowie Kurski i Poręba doskonale to wiedzą. Mówią to, co mówią, bo stawiają na populizm. Roman Graczyk