Nie Beata Szydło wyznaczała priorytety polityki, i nawet nie ona była głównym rozliczającym w stosunku do ministrów-wykonawców tych priorytetów. W jednej i drugiej roli pierwsze skrzypce grał prezes partii rządzącej, Jarosław Kaczyński. I nic nie wskazuje, by to się miało zmienić. W tym sensie rekonstrukcja rządu jest bardziej spektaklem z zakresu komunikacji politycznej, niż rzeczywistą zmianą na najwyższych szczeblach władzy. Owszem, może ona coś powiedzieć o wewnętrznym układzie sił w obozie władzy. Pretendenci, nie powiem do schedy po Jarosławie Kaczyńskim, ale do odgrywania w przyszłości najważniejszych ról w tym obozie (lub na jego gruzach, jeśli obóz się rozpadnie), owszem, walczą o uzyskanie jak najlepszej pozycji do przyszłego nowego rozdania, które nie wiadomo, kiedy nastąpi. Ale schedy rozumianej jako odziedziczenie roli politycznej Kaczyńskiego raczej nie będzie, tak jak jej nie było w sanacji po odejściu Piłsudskiego - nb. to jeszcze jedna analogia rządzącej dziś formacji do BBWR-u.Taka jest natura partii wodzowskich: ich najsilniejszym spoiwem, ważniejszym niż program, ideologia, zakorzenienie w terenie czy struktura, jest postać charyzmatycznego przywódcy. Gdy jego zabraknie, wszystko się sypie, a wtedy pomniejsi liderzy skaczą sobie do gardeł. Dlaczego musi się to odbywać tak brutalnie? Bo nie ma w partii tego typu ugruntowanych mechanizmów wewnętrznej rywalizacji. W tego typu ugrupowaniach nie walczy się o władzę, ona jest dzierżona w niepodzielny sposób przez lidera, pozostaje więc pewnego rodzaju tabu. Dopiero po odejściu lidera uruchamiana jest otwarta rywalizacja, ale ponieważ nie jest ona na co dzień praktykowana, nie ma cywilizowanych reguł (a przynajmniej nie są one w użyciu) wyłaniania przywództwa, trzeba o władzę walczyć bez reguł - czyli brutalnie. Zatem obecna rekonstrukcja rządu zapewne coś nam powie, o lepszej czy gorszej pozycji pretendentów do wpływów w dzisiejszym obozie władzy w epoce post-Kaczyńskiej. Panu Prezesowi, naturalnie, życzę stu lat w zdrowiu, opisuję tylko, bez zbędnych upiększeń, życie wewnętrzne jego partii. Sądzę nawet, że w duchu Pan Prezes nie protestowałby przeciwko niniejszemu opisowi. Polski system partyjny był u początków III RP niezwykle rachityczny i niestabilny. To stanowiło problem. Silne, zdyscyplinowane i o jasno określonym obliczu ideowym, partie są demokracji parlamentarnej potrzebne jak powietrze człowiekowi. Dlatego pojawienie się na scenie politycznej Prawa i Sprawiedliwości oraz Platformy Obywatelskiej, partii, jak się wtedy wydawało, spełniających te kryteria, było przejawem dojrzewania demokracji. A jednak to nam nie wyszło. Obie te partie, a przecież one zdominowały życie polityczne ostatnich kilkunastu lat, okazały się w dużym stopniu dziedziczyć cechy kultury politycznej przed-demokratycznej. PO bardziej w wydaniu inteligenckim, PiS bardziej w wydaniu ludycznym - obie jednak przyczyniły się do wypłukiwania demokratycznego życia politycznego z jego właściwych treści - każda w nieco inny sposób, to jest jednak temat odrębny. Podobna była w obu partiach pozycja lidera, dopokąd w PO rządził Donald Tusk. To pozycja niekoronowanego cesarza, władcy absolutnego. W PiS od dawna nie ma nawet pozorów demokratycznej walki o przywództwo, lider jest jeden, koniec i kropka. W PO Tuska ostatnią próbę rzeczywistej rywalizacji z liderem podjął był Jarosław Gowin, ale warto przypomnieć sobie, jak jego rzucenie wyzwania liderowi było w partii oceniane (a było jako niemalże świętokradztwo). Z kolei obecnie, w epoce post-Tuskowej, rywalizacja wewnątrz partii nie jest już tabu, ale sama partia nie może się odnaleźć - tak bardzo była do 2014 r. zdominowana przez osobowość charyzmatycznego przywódcy. Wolno przypuszczać, że Prawo i Sprawiedliwość po odejściu Kaczyńskiego będzie podobnie zagubione. Czy to jest największy dziś problem? Nie - największym problemem jest stopniowa destrukcja mechanizmów równowagi i rozproszenia władzy przez partię rządzącą. Ale zawsze warto pytać o drugi krok po - ewentualnym - odsunięciu Prawa i Sprawiedliwości od władzy. Moim zdaniem cała ta smutna historia dowodzi, jak słabą demokrację zbudowaliśmy po 1989 roku. Gdyby więc tak się zdarzyło, że destrukcja demokracji liberalnej zostałaby zastopowana, trzeba byłoby nie tylko przejąć władzę, ale zrobić jeszcze trzy inne rzeczy. Po pierwsze naprawić instytucje, które PiS od dwóch lat systematycznie psuje. Po drugie, naprawić w instytucjach sprzed 2015 r. defekty, które tam rzeczywiście były, a które PiS wykorzystało jako pretekst do ich zniszczenia. Po trzecie, mocniej zakorzenić zdrowe instytucje demokratyczne w życiu publicznym. To trzecie jest - oczywiście - najtrudniejsze. W tym zakresie staje też pytanie o to, jak wytworzyć mechanizmy sprzyjające powstaniu partii demokratycznych z prawdziwego zdarzenia. Roman Graczyk