Obecny rząd, gdy obejmował władzę, zapowiadał podmiotową politykę zagraniczną. Nawiasem mówiąc, rząd zalicza do polityki zagranicznej, bez żadnej różnicy, także stosunki w ramach Unii Europejskiej, nie traktując UE jako organizmu, do którego przynależność jest wyrazem przynależności do wspólnej cywilizacji - a to wiele tłumaczy z późniejszych perypetii naszej polityki europejskiej i naszej polityki zagranicznej sensu stricto. W ramach nastawienia na podmiotowość rząd obrał kurs na odsunięcie się od francusko-niemieckiego motoru UE, a zbliżenie z głównym czynnikiem kontestacji tego motoru i tej koncepcji Unii: Wielką Brytanią. Brexit pomieszał szyki tej linii politycznej, ale czy gdyby Polska rzeczywiście była utworzyła jakiś polsko-brytyjski hamulec, na pewno odnieślibyśmy z tego korzyści? Planiści polityki zagranicznej rządu Prawa i Sprawiedliwości założyli, nie wiedzieć czemu, że od polityki euro-atlantyckiej, a więc opartej na dwóch filarach, lepsza będzie polityka li tylko atlantycka, a więc oparta na jednym filarze. To zaś nie mogło się udać, bo takie założenie prowadzi nieuchronnie do uzależnienia się od kaprysów jedynego partnera. Tym bardziej, jeśli partner jest supermocarstwem. A jeszcze bardziej, gdy jego fizjonomia polityczna ma twarz Donalda Trumpa. Nietrudno zauważyć, że niechęć rządu do Unii Europejskiej wynika nie tylko z niezgody na jej obecny/proponowany kształt instytucjonalny, ale także z kontestowania tego porządku wartości (państwo prawa, demokracja liberalna), który jest fundamentem Unii. Automatycznie zatem rząd polski odnosi się z sympatią do Ameryki Trumpa, która też kontestuje ten porządek wartości. Wprawdzie gospodarz Białego Domu ma w dużej mierze związane ręce w zakresie destrukcji demokracji liberalnej w USA - system cheks and balances działa dobrze. Ale w wymiarze międzynarodowym jest już inaczej. Można więc zrozumieć, że rząd - de facto - Jarosława Kaczyńskiego czuje się ideowym pobratymcem polityka, który preferuje proste rozwiązania skomplikowanych problemów (np. mur na granicy meksykańskiej), który miast polityki międzynarodowej częściowo okiełznanej przez wielostronne umowy preferuje prostą politykę z pozycji siły. Różnica Kaczyńskiego z Trumpem jest tylko taka, że Kaczyński może zdemolować wiele w Polsce, a nic za granicą, podczas gdy Trump odwrotnie. Ale obaj kochają politykę strzału z biodra. Serce nie sługa. Skoro rząd polski kocha Trumpa miłością tak bezgraniczną, musi iść za nim, nie zważając na koszta. I idzie. Naturalnie kurs proamerykański ma jedno fundamentalne uzasadnienie: gwarancje zaangażowania USA w obronę wschodniej flanki NATO. Pytanie tylko, czy tych gwarancji nie można uzyskać, nie wisząc tak ostentacyjnie i bezalternatywnie u amerykańskiej klamki. Ta bezalternatywność, w którą rząd polski sam się wpędził swoją antyunijną polityką, sprawia właśnie, że nie mamy wielkiego wyboru, gdy Amerykanie żądają od nas rzeczy narażających na szwank nasze dobre relacje gdzieś w świecie. W odróżnieniu od linii politycznej Unii Europejskiej (i większości jej państw członkowskich) nastawionej na balans między Izraelem a jego wrogami na Bliskim i Środkowym Wschodzie, Polska stawia się w pozycji sojusznika Izraela. Można to zrozumieć - ale trudno zaakceptować. Wytłumaczyłbym to tak, że stare demokracje Zachodu, mając generalnie lepiej niż Polska przepracowaną lekcję Zagłady, mają tym samym wolne ręce w stosunku do współczesności, w tym do aktualnej polityki państwa Izrael. W starych demokracjach Zachodu antysemityzm jest wygnany z mainstreamu. Tzw. partie rządowe, czyli wszystkie poza ekstremalnymi, nie pozostawiają tu żadnej furtki. Tymczasem w Polsce aktualny rząd puszcza oko do antysemitów. W oficjalnych deklaracjach rząd, oczywiście, stoi na pozycji "Nigdy więcej Auschwitz!", ale ludzie z obozu rządzącego niejednokrotnie zdradzają głębokie niedocenienie znaczenia Zagłady dla moralnych fundamentów zachodniego świata po II wojnie światowej. A gdy przychodzi do historycznych ocen, bywają kompromitująco dwuznaczni (vide słynna wypowiedź Pani Minister Zalewskiej o Jedwabnem). To wszystko czyni rząd zakładnikiem polityki państwa Izrael, znacznie bardziej niż by to wynikało z uwzględniania polityki amerykańskiej. Nie mogąc szczerze powiedzieć: "Polska robi wszystko dla wykorzenienia antysemityzmu", rządowa narracja w kółko epatuje argumentem "7 tysięcy drzewek dla Polaków w Yad Vashem", co jest w oczywisty sposób bałamutne, bo abstrahuje od geografii i demografii Zagłady (to na ziemiach polskich było najwięcej Żydów w Europie pod okupacją niemiecką; to na ziemiach polskich III Rzesza zorganizowała obozy śmierci dla Żydów). Nie mając takiej moralnej integralności, jaką w tej sprawie mają czołowi politycy europejscy, jesteśmy przy tym wystawieni na brutalne ataki polityków izraelskich, jakieśmy widzieli na marginesie konferencji warszawskiej i po jej zakończeniu. To, że premier Benjamin Netanjahu i jego tymczasowy szef dyplomacji Israel Katz też preferują politykę strzału z biodra, nic nam nie pomaga, bo oni akurat mają ochotę strzelać do nas. Dodam dla porządku, że premier Morawiecki musiał w tej sytuacji odwołać udział Polski w szczycie V4 w Jerozolimie. Dobrze zrobił, ale to jest już tylko ratowanie mebli z pożaru - straty są ogromne, łącznie z tym, że nasi bliscy partnerzy w Europie Środkowej, ponoć zaczyn przyszłego Międzymorza, po raz kolejny pokazali, że ich solidarność z Polską jest raczej na pokaz niż na serio. Wszystko to dowodzi, że polityka zagraniczna (i polityka unijna) musi być budowana na czymś więcej niż dobre chęci. PiS miał trochę racji, gdy przed 2015 r. ubolewał nad poklepywaniem po plecach polskich liderów przez Angelę Merkel czy François Hollanda. No dobrze, ale czy teraz poklepują nas mniej? I czy z tymi, którzy teraz nas poklepują, naprawdę jest nam bardziej po drodze? Roman Graczyk