Skoro odejście generała de Gaulle'a nie było końcem partii gaullistowskiej, to dlaczego ewentualne odejście Jarosława Kaczyńskiego (z partii, z polityki?) będzie końcem jego partii: Prawa i Sprawiedliwości? Warto się nad tym zastanowić, bo odpowiedź na to pytanie dużo mówi i o PiS-ie, i - pośrednio - o polskiej polityce. Nie wiem, czy Kaczyński odejdzie po wyborach samorządowych, o ile okażą się one klęską PiS-u - nie bardzo jest jasne, na czym się opierają te dziennikarskie spekulacje ostatnich dni. Nie mam też do tej sprawy osobistego stosunku, patrzę na ten problem z dystansem analityka. Odejdzie - dobrze, nie odejdzie - drugie dobrze. Nie ulega jednak wątpliwości, że nawet te spekulacje pokazują, że Jarosław Kaczyński ma w PiS-ie pozycję supra-demokratyczną. To nie wewnątrzpartyjna demokracja czyni go prezesem i nie żadne głosowania mogłyby go tej funkcji pozbawić. Kaczyński jest prezesem PiS-u jak gdyby z wyroków historii. Dlaczego tak się dzieje, trudno pojąć, bo w odróżnieniu od generała de Gaulle'a (u nas: Piłsudskiego czy kard. Wyszyńskiego) Kaczyński nie wykazał się jakimś nadzwyczajnym heroizmem w czasach próby historycznej. On zdobył pierwszą prezesurę swojej pierwszej partii, Porozumienia Centrum, tak jak się ją zdobywa w demokracji, czyli przez głosowanie i rywalizację. Ale w swojej drugiej partii, Prawie i Sprawiedliwości, był już od początku prezesem bezalternatywnym, to znaczy, że formalne głosowania pokrywały tę oczywistość, że dla ogromnej większości członków gremiów decyzyjnych w rzeczywistości zawsze był tylko jeden kandydat na prezesa, właśnie Jarosław Kaczyński. Dlaczego Kaczyński stał się prezesem bezalternatywnym? Z dwóch powodów: po pierwsze, górował nad otoczeniem zmysłem politycznym i charakterem przywódcy; po drugie, z trudem tolerował w swoim otoczeniu ludzi błyskotliwych i niezależnych. Z czasem chyba w ogóle przestał ich tolerować. Słuchałem wczoraj w TOK FM rozmowy z warszawską radną PiS-u, nazwiska nie pomnę. W rozmowie była mowa o wewnątrz-PiS-owskich ambicjach Joanny Kluzik-Rostkowskiej. Otóż pani radna w ogóle nie chciała się wdawać w dyskusję o koncepcjach politycznych byłej szefowej sztabu wyborczego Kaczyńskiego. Powtarzała tylko w kółko, że nie wyobraża sobie innego PiS-u, jak tylko pod przywództwem Jarosława Kaczyńskiego. Myślę, że wielu, jeśli nie większość, członków tej partii tak widzi ten problem. Kaczyński stał się nie tylko twarzą PiS-u. Prezes Kaczyński, jako prezes właśnie, stał się nieodłączną i konstytutywną częścią swojej partii. To znaczy, że w świadomości bardzo wielu PiS-owców nie ma PiS-u bez Kaczyńskiego. Otóż to jest kres demokratycznej partii politycznej. Bo demokratyczna partia polityczna nie tylko działa w pluralistycznym porządku, ale i sama u siebie zapewnia jakieś minimum pluralizmu. Co byśmy powiedzieli o państwie, które mieni się demokratycznym, ale gdzie wybory może wygrać tylko jedna, zawsze ta sama partia? Ktoś powie, że tak jest u nas z powodu silnej dominacji PO. Chwileczkę, tak jest, bo najsilniejsza partia opozycyjna sama się zaplątała w opozycję jałową, nie dająca jej szans na poważną rywalizację o władzę - to jest inny więc problem. Polski system polityczny daje możliwość zwycięstwa opozycji. Pokazał to SLD w 1993, AWS w 1997, znowu SLD w 2001, PiS w 2005 i PO w 2007. Natomiast PiS nie daje możliwości demokratycznej rywalizacji o przywództwo partii. Jeśli szef klubu poselskiego, Mariusz Błaszczak, kwituje przywódcze ambicje Kluzik-Rostkowskiej pogardliwym stwierdzeniem, że ona jest na partyjnym marginesie, to znaczy, że szef klubu nie ma tam samodzielnej pozycji. Jest szefem klubu wyłącznie z nadania prezesa, zatem jedna nierozważna wypowiedź może go pozbawić tego stanowiska. To pokazuje całą fasadowość wewnątrzpartyjnej demokracji w PiS-ie. Zgoda, w Platformie nie jest dużo lepiej. Czyli mamy taką sytuację, że główna partia opozycyjna jest quasi-demokratyczna, a partia rządząca semi-demokratyczna. Czy myślicie, że ma to jakiś wpływ na wątły udział Polaków w życiu politycznym? Roman Graczyk