Włodzimierz Cimoszewicz, premier w ramienia SLD, na gwałtownym odrzuceniu którego Platforma zbudowała swój wizerunek nie uwikłanej w patologie siły politycznej, jest dziś przez nią z kolei forsowany jako polski kandydat na przewodniczącego Rady Europy. Polska polityka przeszła znamienną ewolucję - to obserwacja pierwsza, ale nie najważniejsza. Najważniejszy wydaje mi się stosunek do tych kandydatur tak klasy politycznej (po równi władzy i opozycji), jak i polskiej opinii publicznej. Ten stosunek mówi nam dużo o nas - tylko trzeba chcieć to zobaczyć. Traktujemy bowiem te kandydatury śmiertelnie poważnie, nieledwie jako nasze narodowe być albo nie być, podczas gdy kandydatów do tych prestiżowych stanowisk jest kilku i nie należy wykluczać porażki. W wypowiedziach polskich polityków (a także - co gorsza - dziennikarzy) przebija też nuta dość infantylnie rozumianego polskiego interesu narodowego. Wybiorą Buzka albo/i Cimoszewicza - polskie interesy zyskają dodatkową przychylność instytucji, na których czele ewentualnie ci dwaj politycy staną. Nie wybiorą ich - polskie interesy ewidentnie stracą. Tymczasem sprawa nie jest tak prosta, jak w przypadku szwagra, którego wybrali na szefa OSP w Ciężkowicach Górnych, albo w Mławie. Ani Buzek, ani Cimoszewicz nie załatwią posady dla szwagra. Nie tylko dlatego, że nie chcą, są niewdzięcznikami, ale przede wszystkim dlatego, że nie będą mogli, a trochę dlatego, że to nie uchodzi. Nie będą mogli załatwić posady dla szwagra, bo jako szefom będą im tam szczególnie patrzeć na ręce. A to, że nie uchodzi piastując takie stanowisko zabiegać szczególnie o interesy swojego kraju, bo trzeba się troszczyć o interesy obu tych wspólnot, nie wszyscy nasi rodacy rozumieją, tak jak nie wszyscy rozumieli parę miesięcy temu, dlaczego się ci dziennikarze czepiają biednego Pawlaka, który tylko bronił tej przysłowiowej roboty dla brata szwagra jako zasady. No trudno. Podobnie, choć trochę inaczej, rzecz się ma z rozważaną w ostatnich dniach szansą na wejście Polski do elitarnego w ramach Unii Europejskiej klubu sześciu najważniejszych państw. Wejdziemy tam - będzie dobrze. Nie wejdziemy - będzie źle, pisze się i mówi. Zasadnicze nieporozumienie polega tu na tym, że żadna formalna grupa G-6, żaden dyrektoriat, w ramach Unii nie powstanie, bo powstać z powodów zasadniczych nie może. W rzeczywistości jest tak, że w momentach kryzysowych słabsi i mniej zdecydowani w Unii sami oczekują od silniejszych i bardziej zdecydowanych, że to oni poprowadzą pozostałych w jakimś kierunku: tak było w przypadku wojny rosyjsko-gruzińskiej, tak było w przypadku światowego kryzysu gospodarczego i tak też będzie we wszystkich następnych kryzysach . Polska tylko o tyle może zaistnieć jako kraj przywódczy, o ile będzie zdolna swoją inicjatywą i zdrowym rozsądkiem przekonać innych, że trzeba się z nią liczyć. I tak się rzeczywiście stało dwukrotnie w ostatnich miesiącach: na październikowym szczycie UE w sprawach energetyki i ekologii oraz na marcowym szczycie w prawie kryzysu gospodarczego. Czy będziemy nadal stopniowo umacniać naszą pozycje w Unii zależy tylko od sprężystości naszej polityki, nie zaś od przynależności do takiego czy innego - a nieodmiennie papierowego - dyrektoriatu. Roman Graczyk