Bo mamy w tych wyborach dwóch zawodników pierwszej ligi i resztę. Od początku przecież było jasne i dziś, u końca kampanii przed pierwszą turą, to się potwierdza, że tylko dwóch polityków, tych, którzy reprezentują dwie największe partie, ma szanse znaleźć się w drugiej turze, czyli walczyć o zwycięstwo. Reszta walczy o co innego. Tak jak - proszę wybaczyć kolejne kolarskie porównanie - w wieloetapowym wyścigu, kiedy o co innego grają liderzy klasyfikacji, o co innego zaś kolarze z ucieczki. Potentaci walczą o zwycięstwo w wielkim tourze, harcownicy tylko o zwycięstwo etapowe. Ten schemat jest - niestety - boleśnie prawdziwy w odniesieniu do tych wyborów. Niestety, bo on odbiera sens głosowaniu w dwóch turach, kiedy w pierwszej wybiera się tego, kogo się lubi, a w drugiej tego, kto może zabiec drogę temu, którego się nie lubi. U nas jest inaczej, Polacy głosują od razu w pierwszej turze tak, jak gdyby to już była finałowa walka. Stąd wybory w pierwszej turze są jak walec, który miażdży wszystkich, poza dwoma najsilniejszymi kandydatami. Ale oto walec zmiażdżył Olechowskiego czy Pawlaka - kandydatów, którzy zdobyliby - gdyby nie działała tu logika walca - o wiele więcej głosów. Nie pomógł kandydatom kilkuprocentowym, takim jak Korwin-Mikke czy Lepper. Walec zadziałał, ale w małym (albo żadnym? - to zobaczymy w niedzielę) stopniu nie dotknął Napieralskiego. Dlaczego? Tego oczywiście nie wiem. Nie cierpię też komentatorów-mędrków, którzy na zawołanie wyjaśnią każde niespodziewane zjawisko po, chociaż bleblają, jak wszyscy, że będzie całkiem inaczej, przed. Na szczęście w polityce nie wszystko da się przewidzieć i to jej nadaje smak. No więc mówię uczciwie, że kilka tygodni temu nie przewidziałbym takiego sukcesu Napieralskiego, tak jak nie potrafili go przewidzieć wszyscy ci, który dzisiaj robią mądre miny i mówią, że niby rzecz jest oczywista. Rzecz nie jest oczywista, ale jest faktem. Nie wiem, dlaczego tak się stało, ale mniej więcej rozumiem, co z tego sukcesu może wynikać na przyszłość. Po pierwsze, może ulec wyraźnemu wzmocnieniu pozycja Napieralskiego w SLD. Jak wiadomo, istnieje w tej partii dość duże pęknięcie i nie brakowało tam działaczy i liderów, którzy liczyli na to, że wystawiając Napieralskiego, w istocie wystawiają go na minę. Otóż mina nie wybuchła, a Napieralski ma szanse stać się prawdziwym przywódcą SLD, z bardzo mocną pozycją na całej lewicy. Po drugie, Napieralski może postawić Komorowskiemu i Kaczyńskiemu warunki polityczne między pierwszą a drugą turą. Nie należy przeceniać wpływu oświadczeń polityków na ich elektorat. Ale gdyby w drugiej turze sprawa zwycięstwa ważyła się do ostatniej chwili (na co dziś się nie zanosi, lecz dynamika preferencji wyborczych na rzecz Kaczyńskiego może taką sytuację wytworzyć), wtedy 100 czy 200 tysięcy głosów ludzi podatnych na perswazję Napieralskiego mogłoby wpłynąć na ostateczny wynik. Im bardziej niepewny byłby wynik w drugiej turze na kilka dni przed 4 lipca, tym więcej Kaczyński i Komorowski musieliby zaoferować Napieralskiemu za poparcie. Powiadam, Kaczyński i Komorowski, bo rozumny polityk nie będzie się spieszył, lecz zachowa pewną dozę tajemniczości co do swoich wyborów, chociaż jest oczywiste, że wzywanie zwolenników Napieralskiego do głosowania na Kaczyńskiego byłoby dość karkołomne. Generalnie tym wyborcom jest znacznie bliżej do Komorowskiego i większość z nich i tak zagłosuje na marszałka Sejmu, ale te 100 czy 200 tysięcy wahających się będzie czekać na głos szefa Sojuszu. Gdyby ich decyzje miały przeważyć szalę, wtedy o przychylność Napieralskiego będzie zabiegać nie tylko relatywnie bliski mu Komorowski, ale także ewidentnie od niego odległy Kaczyński. Taka jest polityka, czego - zdaje się - nie bardzo rozumie Włodzimierz Cimoszewicz, wyskakując z poparciem dla Komorowskiego bez czekania na wyniki pierwszej tury. Po trzecie i najważniejsze, dobry wynik Napieralskiego teraz dawałby szansę na dobry wynik Sojuszu (czy może całej lewicy) w wyborach parlamentarnych. To otworzyłoby nowe scenariusze, szczególnie jeśli Pawlak uzyskałby teraz wynik bardzo zły (poniżej 3 proc.). Ale i bez katastrofy Pawlaka dobry wynik Napieralskiego otworzyłby możliwości dla nowych scenariuszy politycznych - w tym i w przyszłym Sejmie. Formacja Napieralskiego, mając kilkudziesięcioosobowy klub poselski, będący języczkiem u wagi, dla zdobycia większości absolutnej byłaby partnerem pożądanym przez obie wielkie partie. Wtedy Napieralski mógłby żądać bardzo wiele. W podobnej sytuacji niemieccy liberałowie, zwykle partia kilkuprocentowa, zdobywają nieproporcjonalnie wielki wpływ na rząd - czy to chadecki, czy to socjaldemokratyczny. Po czwarte, ale to już jest wróżenie z fusów, którego nie lubię, Napieralski mógłby przystąpić do pracy nad odbudową lewicy jako jednego z biegunów sceny politycznej. To - powtarzam - sprawa odległa i niepewna, ale znaczący sukces teraz mógłby uczynić ją nieco bardziej realną. Bo jest faktem, że mamy w Polsce całkiem sporo wyborców lewicowych, a nie mamy lewicy gotowej do przejęcia władzy. O taką lewicę, o lewicę, która stanowi realną alternatywę polityczną, mógłby powalczyć Grzegorz Napieralski. Owa alternatywność jego projektu politycznego wobec obu projektów prawicowych jest zresztą jedną z przyczyn jego obecnego sukcesu. Tu jednak chodziłoby o to, żeby wyborcy w przyszłości uznali, że jest taka partia, która nie tylko wyraźnie odróżnia się od prawicy PiS-owskiej i od prawicy PO-wskiej, ale że jest to partia poważna, którą można rozważać jako grupę potencjalnie rządzącą. Myślę, że taka ambicja kołacze się dziś w głowie Grzegorza Napieralskiego. Roman Graczyk Napieralski - czyżby "czarny koń" w wyborach?