Niewątpliwie coś się zmieniło w porównaniu z latami 90-tymi, gdy prasę zachodnią (mniej polską) obiegły pierwsze - wtedy wstrząsające - informacje o skandalach seksualnych w Kościele w Irlandii, w Stanach Zjednoczonych, w Belgii... Wtedy podstawowym hamulcem w Kościele dla rozwiązywania tego typu problemów była zasada, że władza kościelna nie współpracuje ze świeckim wymiarem sprawiedliwości, lecz wyjaśnia te sprawy we własnym zakresie. Ale wiemy, jak tymi sprawami Kościół naprawdę zarządzał: przesuwając księży-sprawców nadużyć na inne stanowiska, często zresztą pozwalające na dalszy kontakt z dziećmi i młodzieżą, wyciszając dyskusję w prasie i wewnątrz instytucji kościelnych. Ta strategia zawiodła. Pomijając już jej wymiar moralny (co jednak w przypadku Kościoła jest zabiegiem nieoczywistym), trzeba zauważyć, że przysłowiowe "zamiatanie pod dywan" nie udało się. Coraz więcej informacji o nadużyciach przedostawało się do opinii publicznej, coraz częściej obwinionymi (o popełnianie nadużyć seksualnych lub o ich tuszowanie) byli wysocy hierarchowie, coraz częściej bywali oni zmuszeni do podania się do dymisji, w końcu zaczęły się procesy przed sądami powszechnymi, zaczęły zapadać wyroki skazujące, włącznie z karami bezwzględnego więzienia, nawet dla biskupów (na Zachodzie). Kościół u schyłku pontyfikatu Jana Pawła II z tym problemem sobie nie radził. Benedykt XVI zapowiedział "zero tolerancji" w tej materii i rzeczywiście zabrał się energicznie do pracy, ale szybko ją zakończył bezprecedensową dymisją. Zresztą opór sieci pedofilskich w Watykanie mógł mieć niejaki wpływ na jego pesymistyczną ocenę własnych możliwości działania. Po Benedykcie XVI nastał Franciszek, który jest większym optymistą i czyści tę stajnię Augiasza bez względu na koszta wizerunkowe. Papież ma rację. Owe koszta są, jak wiadomo, argumentem w wewnątrzkościelnej dyskusji. Powiada się, mianowicie, że odkrywanie tych faktów prowadzi do osłabienia autorytetu moralnego Kościoła, a to z kolei podrywa zaufanie wiernych. Odpowiadam na to: autorytet moralny oparty na kłamstwie to krucha konstrukcja. Jeśli prawda w końcu ujrzy światło dzienne (a zwykle tak się jednak, chociaż po latach, dzieje), autorytet Kościoła ucierpi jeszcze bardziej. Podobne racje zderzały się w polskiej dyskusji o lustracji (także o lustracji w Kościele). Tymczasowo Kościołowi w Polsce udało się okryć te sprawy zasłoną milczenia (gdy chodzi o biskupów uwikłanych we współpracę z SB), ale one przecież prędzej czy później wyjdą na jaw. Czy wtedy autorytet moralny Kościoła nie ucierpi bardziej, niżby ucierpiał, gdyby odważnie odkryto wstydliwe fakty. Papież Franciszek, mówiąc wielokrotnie o konieczności "stanięcia w Prawdzie" w sprawach nadużyć seksualnych ludzi Kościoła, podnosi argument nawrócenia i przemiany duchowej, która temu towarzyszy. Nie inaczej sprawy się mają ze współpracą z komunistyczną policją polityczną. Tu także można byłoby położyć akcent na wymiar moralny i duchowy owego "stanięcia w Prawdzie". Można byłoby, ale przeważyły racje pragmatyczne, jak najczęściej przeważają "w świecie". Chrześcijaństwo głosi przebaczenie grzechów, ale przecież nie ich zakopanie trzy metry pod powierzchnią ziemi. Wielki grzech to, z chrześcijańskiego punktu widzenia, okazja do wyznania win. W tym sensie z uczynionego zła może wynikać jakieś dobro, ale to wymaga odwagi. Ludziom "światowym" tej odwagi zazwyczaj brakuje. Kościół jednak czymś się podobno różni od "świata". A może nie? Jeśli to drugie jest prawdą, to można byłoby zapytać, po co w ogóle Kościół istnieje?