Francuski prezydent jest - bez dwóch zdań - bardzo dobrym mówcą. I jest wizjonerem. Gdyby było inaczej, nie wygrałby wyborów w swoim kraju w sytuacji narastania tam nastrojów eurosceptycznych. Macron podjął się wtedy ryzykownej gry - i udało mu się. Później był dla wielu Europejczyków ostatnią nadzieją na zahamowanie kryzysu zaufania społeczeństw do Unii i kryzysu wiary samych kadr unijnych w Unię. Miało to nastąpić po wyborach w Niemczech, które miała (tak przewidywano) zdecydowanie wygrać CDU Angeli Merkel, co pozwoliłoby powrócić do roli obu państw jako motoru napędowego Unii, a także powrócić do projektu ściślejszej integracji. Wiemy jednak, że z tego nic nie wyszło. Najpierw dlatego, że zwycięstwo Angeli Merkel było ledwo-ledwo, a w efekcie jej wewnątrzniemiecka swoboda manewru znacznie się zawęziła. Po wtóre dlatego, że obliczu wzrostu napięć w polityce międzynarodowej (tu: wzrostu agresywności Rosji) Niemcy wybierają przyciągnięcie do siebie państw z Europy Środkowo-Wschodniej, a nie ściślejszą integrację UE, której te kraje - słusznie czy nie - obawiają się. Po trzecie, Macron ma rosnące problemy we Francji. Jego projekt ambitnej przebudowy Unii okazuje się mało wiarygodny, skoro jego autor nie był w stanie (mimo początkowych sukcesów) gruntownie zreformować Francji i uczynić ją bardziej konkurencyjną. Po czwarte, w końcu, wyjście Wielkiej Brytanii z Unii to dzwonek alarmowy, który domaga się szukania sojuszników tam, gdzie dotąd widziano jeśli nie wrogów, to w każdym razie maruderów integracji. A skoro tak, to reformatorski impet musiał zostać pohamowany. I taka też była wymowa przemówienia prezydenta Macrona w Krakowie. Nie było to powtórzenie ambitnej wizji, raczej przypomnienie o pewnych czerwonych liniach, których Unia, respektując odmienność swoich członków, nie może przekroczyć. Owszem, z polskiej perspektywy ta mowa była euroentuzjastyczna, ale tylko z perspektywy polskiej, bardzo przecież szczególnej. Z punktu widzenia francuskiego rządu była mało ambitna, bo nawołująca jedynie do respektowania europejskich wartości, do zespolenia tych wartości z politykami poszczególnych państw członkowskich i do postrzegania celu Unii jako wytworzenie realnej przeciwwagi dla wielkich potęg, szczególnie USA i Chin. Z ogólnie pojętej polskiej perspektywy to bardzo dużo. Z perspektywy aktualnego rządu polskiego to zdecydowanie za dużo i nie do przyjęcia. Ale w porównaniu z wizją z Akropolu, czy z Sorbony, w Krakowie Emmanuel Macron zrobił krok wstecz. Nie mówił np. o znaczących reformach instytucjonalnych zwiększających decyzyjność Unii (głosowanie większością, zamiast jednomyślności). Mówił wprawdzie o celach takich jak wspólna obrona, wspólna polityka cyfrowa i wspólna polityka klimatyczna, ale nie od dziś wiemy, że to są sprawy sporne i bez zmiany mechanizmów podejmowania decyzji, nie będzie to sprawnie działać. Zatem albo Macron powoli godzi się z myślą, że jego ambitna wizja ma tę jedną wadę, że nie znajduje partnerów do jej przeforsowania, albo w Krakowie postanowił powiedzieć mniej, bo to, co powiedział, to i tak bardzo wiele dla Polaków, a za wiele dla polskiego rządu. To ostatnie potwierdza decyzja prezydenta Dudy, żeby podpisać ustawę dyscyplinującą sędziów w momencie, gdy francuski przywódca był na pokładzie samolotu, w drodze powrotnej. W języku dyplomacji to taki prztyczek w nos: Ty mi mówisz, że u mnie jest nieposprzątane, to ja ci mówię, że mam taki bałagan, jaki chcę mieć. Są tacy, którzy oceniają to jako sukces. Ale warto pomyśleć o dwóch rzeczach. Jak to się przełoży na możliwości realnej współpracy Polski w różnych unijnych projektach? I czy Unia rzeczywiście odpuści Polsce praworządność, a więc zrobi dokładnie odwrotnie, niż mówił w Krakowie Emmanuel Macron? Roman Graczyk