Tak było z głośną książką Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka o Lechu Wałęsie. Wiem coś o tym. Wiedzą o tym jakoś wszyscy, ale moja wiedza jest szczególna, bo pewna gazeta zamówiła u mnie wtedy recenzję. Miałem dostać "szczotki" tuż przed premierą książki Cenckiewicza i Gontarczyka i napisać o niej obszerny tekst. Wszystkich wtedy pasjonowało pytanie: "Współpracował czy nie?". Kiedy książka już się ukazała, a "szczotki" z jakichś powodów dotarły do mnie dopiero kilka dni po premierze, pytanie "współpracował czy nie?" przestało być interesujące. To zrozumiałe. Gorzej, że przestały być interesujące - a nie powinny - wszelkie inne pytania, które postawili Cenckiewicz i Gontarczyk. Recenzję napisałem, ale oczywiście już się nie ukazała, bo było już "po wydarzeniu". Żyjemy w świecie medialnym, w którym o hierarchii ważności spraw decyduje ich stosunek do "wydarzeń" kreowanych przez media, więc trudno się żalić. I ja się nie żalę, takie życie, tym bardziej, że - o ile mnie pamięć nie myli - rzeczona gazeta wypłaciła mi wtedy honorarium za tekst zamówiony i dostarczony, lecz nie wydrukowany. Ale problem jest. Widać go teraz jak na dłoni przy okazji publikacji książki Jana Tomasza Grossa "Złote żniwa". Dyskutuje się o niej chętnie "przed". Myślę, że dyskutuje się chętnie, bo teraz - bez corpus delicti - można do woli gadać o swoim ogólnym stosunku do: antysemityzmu, filosemityzmu, Grossa, polskości, etosu inteligencji, wykorzenienia/zakorzenienia narodowego polskich chłopów, etc. Można trzymać dyskurs - właśnie - nader ogólny, a my to uwielbiamy, nieprawdaż? Mniej lubimy dyskurs trzymający się konkretów, bo on jest - z natury rzeczy - mniej efektowny (żeby nie powiedzieć: mniej efekciarski). A przecież dopiero z książką w ręku można będzie jakoś usytuować ów tekst na tle tych naszych ogólnych przekonań, jakoś sensownie go ocenić. No ale polska inteligencja tak już ma. W tym sensie typowym polskim inteligentem jest też Jan Tomasz Gross. Pokazał to już w swoich dwóch poprzednich książkach ("Sąsiedzi" i "Strach"). Fachowcy wytknęli mu wtedy - sadzę, że słusznie - dosyć swobodny stosunek do opisywanych faktów. Czy w Jedwabnem zamordowano kilkuset Żydów czy stu kilkudziesięciu, to dla Grossa nie ma większego znaczenia. Czy ta ponura zbrodnia dokonała się w potrójnym kontekście tamtego czasu (o tym za chwilę), czy bez tego kontekstu - to także nie gra dla Grossa większej roli. Jaki to kontekst? Po pierwsze, kontekst zjawiska określanego w skrócie jako "żydokomuna" czyli nieproporcjonalnie wielkiego udziału Żydów w instalowaniu władzy sowieckiej na wschodnich kresach Rzeczypospolitej w latach 1939-1941, a więc w okresie tuż przed pogromem. Po drugie, kontekst pierwszych tygodni okupacji niemieckiej z jej antyżydowską obsesją i wysoce prawdopodobnym (bodaj czy nie wręcz dowiedzionym..., nie pamiętam w tej chwili) udziałem Niemców w pogromie. Po trzecie, kontekst Polski międzywojennej z ogromnymi napięciami socjalno-ekonomicznymi związanymi z tzw. kwestią żydowską. Chodzi o to, że - czy się to komuś podoba, czy nie - w Polsce lat 30-tych pozycja Żydów w gospodarce była taka, że u Polaków wywoływało to gniew i niechęć do ich współobywateli wyznania mojżeszowego czy tylko pochodzenia żydowskiego. Jeśli się tego kontekstu (albo lepiej: tych kontekstów) nie uwzględni, można napisać tylko dzieło grzeszące a-historyzmem i taki zarzut był w przeszłości - słusznie - stawiany Grossowi. Teraz, jak się wydaje (zob. tekst Reszki i Majewskiego w weekendowym Plusie - Minusie "Rzeczpospolitej") Gross pozwolił sobie na bodaj jeszcze większą niefrasobliwość. Okazuje się nader wątpliwe, czy fotografia, która jest punktem wyjścia dla rozważań Grossa, pochodzi rzeczywiście z 1946 roku i rzeczywiście przedstawia chłopów z okolic Treblinki pojmanych przez wojsko w czasie obławy urządzonej na poszukiwaczy złota i kosztowności w popiołach obozu zagłady. Okazuje się, że Gross będąc w muzeum Treblinki nawet nie chciał oglądać oryginału tej fotografii. Nieraz mówię o sobie, że jestem filosemitą. Jestem nim niewątpliwie w polskim kontekście. Będąc filosemitą w zasadzie sprzyjam "rozdrapywaniu ran", którego dokonuje Gross. Jestem jednak filosemitą nieideologicznym. Staram się być filosemitą racjonalnym. Racjonalność polegałaby tu na tym, że wprawdzie uznaje się, że "Żydom wolno więcej", bo wycierpieli rzeczy niewyobrażalne. To znaczy, więcej można im wybaczyć - z tego samego powodu. Można niekiedy zrozumieć, że świrują. Wszyscy po traumie świrują. Tyle tylko, że filosemita racjonalny otwarcie powie, że tacy jak Gross świrują, podczas gdy filosemita ideologiczny tego nie powie nigdy, bałakając coś o szczególnej wrażliwości, wstrząsaniu polskich sumień itp. Szczególna wrażliwość Żydów - zgoda, wstrząsanie polskich sumień - zgoda. Ale nazywanie rzeczy po imieniu - też. Tu się różnimy.