Czegoś takiego w historii Kościoła jeszcze nie było. A ponieważ to jest nowe, tracimy punkty odniesienia i dostajemy (myślowego) zawrotu głowy. Ale też taka nadzwyczajna sytuacja pokazuje, czego w rzeczywistości oczekujemy od Kościoła. Otóż - upraszczając, ale felietonista ma niewątpliwie ten rzadki przywilej - są tacy, którzy chcieliby, ażeby po Benedykcie XVI Kościół mniej był sobą oraz tacy, którzy chcieliby, żeby po Benedykcie Kościół bardziej był sobą. Czyli, jeszcze krócej, zwolennicy "Kościoła minus" i zwolennicy "Kościoła plus". Ci pierwsi widzą zaskakującą decyzję Benedykta jako okazję do - jak sami mówią - "zbliżenia Kościoła do świata", co oznacza dalsze zneutralizowanie Kościoła, uczynienie go instytucją, która "światu" nie przeszkadza, bo nie wyróżnia się innym niż "światowy" porządkiem wartości. Właśnie teraz pp. Bartoś, Obirek, Środa, Dunin (Kinga), Hartman, Żakowski, Lis, Wiśniewska i im podobni snują wizję Kościoła nie stawiającego swoim wiernym trudnych wymagań moralnych. Który będzie się grzecznie godził na wszystko, co mu ci koryfeusze nowoczesności pokażą jako konieczne przystosowanie do niej. Kościół, który wstydzi się obciachu, jakim jest jego własna doktryna, dostosowuje się do doktryny wyzwolenia człowieka z jakichkolwiek powinności wobec Boga i bliźnich. Sprzeciw wobec związków jednopłciowych - obciach, sprzeciw wobec aborcji - obciach, sprzeciw wobec eutanazji - obciach, sprzeciw wobec in vitro - obciach. Kościół musiałby przyjąć te wszystkie postulaty nowoczesności, ażeby przestać być obciachowy. Pp. Bartoś, Obirek et consortes próbując przerobić Kościół katolicki na Kościół nieobciachowy, używają do tego celu pewnej liczby katolików, których nazywają "otwartymi", a którzy w gruncie rzeczy spełniają funkcję pożytecznych idiotów (patrz: Lenin). Owi katolicy, zwani "otwartymi", istnieją głównie dzięki temu, że ich do istnienia powołuje "Wyborcza" albo "Polityka". Nie mają nic własnego do powiedzenia, więc powtarzają, co im "Wyborcza" albo "Polityka" sufluje. A sufluje im, z grubsza biorąc tyle, że Kościół tym bardziej będzie sobą, im bardziej będzie się "otwierał na świat", co w rzeczywistości oznacza pogodzenie z wyżej wymienionymi i podobnymi postulatami. Dla suflerów jedyną miarą akceptowalności Kościoła jest jego "soborowość", czyli zgodność z Vaticanum Secundum, ale rozumianym bardzo swoiście, bo jako zerwanie z całą poprzedzającą Sobór tradycją. Kiedyś Agnieszka Holland mówiła z politowaniem o Melu Gibsonie, że to jest katolik specyficzny, bo nie uznaje Soboru Watykańskiego II. Otóż, suflerzy ci, wyobrażają sobie Kościół posoborowy jako całkowite zaprzeczenie Kościoła sprzed 1962 r. Odmieniając na wszystkie sposoby słowa "otwartość" i "posoborowość", szantażują moralnie katolików, którzy tylko wtedy zasługiwaliby na miano ludzi z dobrego towarzystwa, jeśliby uznali ich wyobrażenie o Kościele za własne. A katoliccy pożyteczni idioci dają się im wodzić za nos i resztkami swojego niegdysiejszego autorytetu potwierdzają to, co im suflerzy podsuwają jako "Kościół otwarty" - rzekomo jedyny, z jakim ludzie myślący mogą się jeszcze identyfikować. Jest moment, w którym spotykają się punkty widzenia tych, którzy oczekują po następnym pontyfikacie Kościoła mniej będącego sobą i tych, którzy oczekują Kościoła bardziej będącego sobą. To jest kwestia nadużyć seksualnych w Kościele. Nie wiem, czy dymisja Benedykta został przyspieszona, ponieważ (jak napisała "La Repubblica") ujrzał on skalę wpływów lobby gejowskiego w Watykanie i uznał, że temu już nie podoła. Ale wiem, że skandale homoseksualne i pedofilskie w Kościele (ks. Dariusz Oko ma rację, gdy buntuje się przeciwko sprowadzaniu ich wyłącznie do pedofilii) są zarazą, która Kościół niszczy od środka jak rak. Otóż zarówno zwolennicy Kościoła mniej będącego sobą, jak i zwolennicy Kościoła bardziej będącego sobą zgadzają się, że te skandale są czymś ważnym, czego nie powinno się zamieść pod dywan. Ale jest znamienna różnica podejścia. Ci pierwsi mówią tak: Kościół jest wielkim hipokrytą, bo jego wielu wysoko postawionych przedstawicieli robi (lub pozwala robić) to, co oficjalnie piętnuje jako grzech, teraz nastąpi wielka kompromitacja i schyłek Kościoła. Ci drudzy zgadzają się z diagnozą i oceną, ale inny stąd wyprowadzają wniosek, powiadając: teraz jest szansa, żeby Kościół oczyścił się z tego grzechu i z nową energią odbudował własną tożsamość. Inaczej mówiąc, żeby po Benedykcie nie przestał sprzeciwiać się "światu", owszem, aby sprzeciwiał mu się z nową siłą. Moi PT Czytelnicy nie zdziwią się, gdy powiem, że rację mają ci drudzy. Ale mają ją tylko wtedy, jeśli zgodzą się, żeby to kościelne zakłamanie wypalić rozpalonym żelazem, bo to jest warunkiem odzyskania przez Kościół wiarygodności. Tu drogi zwolenników "Kościoła plus" przejściowo spotykają się z drogami zwolenników "Kościoła minus". I na tym polega dwuznaczność tej sytuacji. Trzeba bowiem postawić sobie pytanie różnicujące: po co wypalić? Zachęcam do rozwagi i czujności. Roman Graczyk