Opisywane w tym języku wydarzenia na ulicach brytyjskich miast jawią się jako wystąpienia jakichś bliżej nieokreślonych "młodych ludzi", "młodzieży", "ludzi w kapturach" rabujących sklepy i atakujących policję. I czynią te wydarzenia kompletnie niezrozumiałymi. Tak, jak gdyby młody wiek lub posiadanie bluzy z kapturem w naturalny sposób skłaniało do rozbijania sklepowych witryn i kradzieży wystawionych tam najnowszych modeli telewizorów. To, co się w tych opisach skrzętnie pomija (by nie być posądzonym o rasizm), to skład etniczny tych band. Tymczasem ich skład jest łatwy do ustalenia: liczebną przewagę mają w nich imigranci, czy dzieci imigrantów, najczęściej z Afryki. Czy udało się wam gdzieś (rzecz jasna poza wpisami internetowych blogerów i komentatorów) przeczytać, że to są bandy przeważnie czarnoskórych wyrostków? Oczywiście nie - mimo że to prawda. A szkoda, bo w ten sposób demokracja strzela sobie w stopę (nie od dziś). Bo bez poprawnej (nie: poprawnej politycznie, ale zgodnej z rzeczywistością) odpowiedzi o przyczyny burd w Londynie nie postawimy dobrej diagnozy, a bez diagnozy nie znajdziemy lekarstwa. Brnąc dalej w słowną maskaradę, którą funduje nam polityczna poprawność, skazujemy się na powolny schyłek demokracji. W opisach tych bandyckich wydarzeń i to nawet tych dokonywanych przez socjologów - znawców problemu spotykany takie kategorie opisowe jak: "napięcia socjalne", "cięcia budżetowe" czy "nieufność młodzieży do policji". Przyparci do muru, uczeni ci co najwyżej są w stanie wydusić z siebie, że chodzi o zjawiska powstające w łonie "mniejszości". I, dalibóg, nie wiadomo, czy chodzi o mniejszości seksualne, czy może o grupy ezoteryczne albo ludzi nie uznających prądu elektrycznego (jak amerykańscy Amisze). Nie, chodzi oczywiście o mniejszości etniczne, chodzi po prostu o imigrantów, ale tego nie wolno powiedzieć pod groźbą zaliczenia do rasistów. Nikt nie chce chodzić z piętnem rasisty, wiec nikt się nie wychyla. Prawie nikt. Problemy, oczywiście, są złożone. Jedni imigranci integrują się gorzej, inni lepiej, albo zgoła dobrze. Jest problem kolonialnej przeszłości. Jest problem deficytu demograficznego i problem braku rąk do pracy w zawodach najbardziej niekomfortowych. To wszystko prawda, ale nie ominie się tu rozmowy w kategoriach etnicznych i religijnych - czego polityczna poprawność w praktyce zakazuje. Poprawny politycznie dyskurs posługuje się pewnym prostym schematem, który potrafi skutecznie zniechęcić ludzi do używania szarych komórek. Jeśli powiesz, że jakieś przedmieście opanowane jest przez bandy czarnoskórych wyrostków, zamiast jak się należy: przez "bandy młodych" - jesteś rasistą. Jeśli powiesz, że muzułmanie częściej niż wyznawcy innych religii mają problem z respektowaniem neutralności światopoglądowej - stygmatyzujesz wyznawców islamu. I tak dalej, i temu podobne. Słowem: jeśli myślisz i nazywasz rzeczy po imieniu, nie masz prawa do publicznego istnienia. Rasiści i ci, którzy stygmatyzują mniejszości wyznaniowe, nie mogą wypowiadać się na równych prawach, co poprawni politycznie. Co w praktyce oznacza: nie mogą się wypowiadać. Nie znam z bliska sytuacji w Wielkiej Brytanii, za to śledzę problemy Francji. Wyjąwszy jedną odmienność francuską w postaci doktryny laicité, te problemy wydają się jednak podobne. I widzę, jak bardzo we Francji spychani na margines są ci, którzy ośmielają się nazywać rzeczy po imieniu. Króluje poprawność polityczna, która wymusza intelektualny i polityczny konformizm. To, że Francja zapętliła się w tej poprawności i nie potrafi rozwiązać coraz poważniejszych problemów zwianych z imigracją, pięknoduchów nie obchodzi. Obawiam się, że w Anglii i w całej zachodniej Europie jest podobnie. Trochę przypomina to Polskę z czasów saskich; kraj się zapadał, ale jego elity dalej ględziły o złotej wolności jako uniwersalnym lekarstwie na wszelkie zagrożenia. Teraz elity zachodniej Europy ględzą o społeczeństwie wielokulturowym, podczas gdy ten model rozpada się na naszych oczach. Kto to dostrzega, jest rasistą. Podobnie jak przeciwnikiem "złotej wolności" w Polsce XVIII-wiecznej był ten, kto domagał się zbudowania zaciężnej armii albo zakazania liberum veto. Roman Graczyk