Małżeństwo jest bardzo starą instytucją prawa cywilnego (abstrahując od małżeństwa religijnego), jeszcze z czasów rzymskich. Jego celem było ustabilizowanie związku między kobietą i mężczyzną, którzy chcieli prowadzić wspólne życie oraz ustanowienie praw dziedziczenia. Stabilizacja jako cel prawnego małżeństwa (niezależnie od tysięcznych zdrad małżeńskich, które zna historia) zasadzała się na przekonaniu, że wchodząc w bliską relację (także relację seksualną) kobieta i mężczyzna przekraczają jakiś próg intymności. Utrzymanie tej intymności jest możliwe tylko gdy założymy wyłączność. Słyszę, że pani profesora Środa (skoro "pani ministra", co - zdaje się - propaguje pani Środa, to konsekwentnie "pani profesora", nie inaczej) nawołuje ostatnio do legalizacji poligamii, więc rozumiem, że obrona małżeństwa, a tym bardziej jego obrona pod hasłami stabilizacji związku i jego wyłączności, jest dziś postawą reakcyjną. No trudno, skoro jestem już - jako szambonurek-lustrator - "historycznym pornografem", to wiele mi nie zaszkodzi być obyczajowym reakcjonistą. Otóż jako obyczajowy reakcjonista twierdzę, że poligamia stoi etycznie niżej niż monogamia. Wiem, wiem - za to grozi etykietka rasisty, bo tak się składa, że poligamia jest zakorzeniona w niektórych kulturach nie-europejskich. No cóż, nieszczęścia chodzą parami, a niekiedy nawet trójkami. Zatem jako "historyczny pornograf", obyczajowy reakcjonista i co najmniej kulturowy rasista (to te trzy plagi umysłowe dopadły moją skołataną głowę) mam dostateczny tytuł do głoszenia opinii całkiem dziwacznych z punktu widzenia dominującego dziś dyskursu publicznego. Mam, jak się dawniej mówiło, zielone papiery. Tak więc moja, posiadacza zielonych papierów, dziwaczna i niedzisiejsza, opinia na temat instytucji małżeństwa jest taka oto, że ono trwa (lepiej lub gorzej) w pewnym otoczeniu kulturowym, a w innym otoczeniu kulturowym degeneruje się i w końcu upada. Otoczeniem kulturowym sprzyjającym małżeństwu jest kultura uznająca różnice płci za naturalne i nie usiłująca tej naturalnej różnicy przesłonić rozmaitymi politykami płciowych parytetów. Inaczej mówiąc, kultura nie stawiająca na głowie tego co po prostu jest. Kultura uznająca byt, a nie uznająca nie-bytu. Po prostu jest tak, że małe dziewczynki, przez nikogo nie przymuszane, bawią się raczej lalkami niż modelami samochodów, a mali chłopcy -raczej odwrotnie. W kraju tak zaawansowanych polityk płciowych parytetów, jak Norwegia, nadal ogromna większość osób wykonujących zawód inżyniera to mężczyźni, a ogromna większość wykonujących zawód pielęgniarki to kobiety (nb. dlaczego dalej mówimy zawód pielęgniarki, feminizując go na siłę? - mogłaby zapytać profesora Środa). Nie dalej jak wczoraj słyszałem w moim ulubionym Radiu TOK FM z ust samej pani ministry Szumilas, że władze publiczne walczą i będą walczyć jeszcze bardziej intensywnie o to, żeby w podręcznikach szkolnych nie utwierdzać stereotypów w rodzaju, że mama układa kwiaty w wazonie na stole, bo przecież kwiaty może układać równie dobrze tata. Jako posiadacz zielonych papierów mogę powiedzieć coś, czego normalni ludzie już nie bardzo powiedzieć mogą: jednak nie chciałbym czytać w podręcznikach szkolnych, że kwiaty układa tata, a drewno do kominka nosi mama. Wolę, żeby obrazowanie rzeczywistości było takie, jaka jest rzeczywistość (mama - kwiaty, tata - kominek). Wolę to, bo uważam, że rzeczywistość jest tu rozumna, ponieważ w 9 przypadkach na 10 kobieta ma większe wyczucie estetyczne, a mężczyzna jest fizycznie silniejszy. Tak po prostu jest. Podręcznik głoszący coś przeciwnego będzie się opierał na nie-bycie. Ja wybieram byt. Co to ma wspólnego z małżeństwem? Ogromnie wiele. Bo małżeństwo opiera się na różnicy płci, a nie na tożsamości płci. Kobieta i mężczyzna są biologicznie niesymetryczni, ale dzięki temu tworzą zespół uzupełniający się. Nie tylko biologicznie, zresztą. Instytucja prawa cywilnego, która będzie nazywać małżeństwem legalny związek mężczyzny z mężczyzną lub kobiety z kobietą, będzie się opierać na czymś zgoła innym. Nie powinno się go zatem nazywać małżeństwem. Ale jeśli tak go nazwiemy w imię równości praw, to w konsekwencji nie będziemy mogli odmówić takiemu "małżeństwu" jakichkolwiek praw, które przynależą małżeństwu. Nie będziemy mu mogli odmówić ani prawa do adopcji, ani prawa do korzystania zapłodnienia in vitro. Co to oznacza dla małżeństwa? Projekt francuskiej ustawy zakłada, że z instytucji małżeństwa znikną pojęcia "matka" i "ojciec", a zastąpią je pojęcia "rodzic numer 1" i "rodzic numer 2". Uważam, że to jest absolutnie logiczne. Jeśli mówimy A (nie ma biologicznie zdeterminowanych ról kobiety i mężczyzny), to w konsekwencji musimy powiedzieć B (nie ma matki i ojca, jako bytów definiowanych płciowo). Przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka toczy się obecnie proces z powództwa pary austriackich lesbijek, które domagają się pozbawienia byłego męża jednej z nich praw ojcowskich po to, by umożliwić adopcję dziecka przez partnerkę byłej żony. Jak myślicie, czy po upowszechnieniu się instytucji "małżeństwa" homoseksualnego, szanse na zwycięstwo pary lesbijek/ gejów w tego rodzaju procesie zmniejszą się, czy też zwiększą? To pytanie retoryczne. Postawmy więc inne: czy ministra Szumilas zdaje sobie sprawę, że opowiadając dyrdymały o stereotypach kobiecości i męskości, na dłuższą metę, podkopuje małżeństwo? Tego nie jestem pewien. Natomiast nie ulega wątpliwości, że austriackie lesbijki walczące o adopcję przed ETPC powinny do pani ministry wystosować list dziękczynny. Roman Graczyk