Sytuacja jest, zresztą, nieco paradoksalna: upłynęły już trzy lata od rekordowego napływu imigrantów do Europy, w lecie 2015 r., od tego czasu ostrość problemu migracyjnego stępiła się - co nie znaczy, że na dłuższą metę nie ma się czym niepokoić, wszak dotąd nie znaleziono skutecznego rozwiązania strukturalnego, które byłoby w praktyce zaakceptowane przez 28 państw członkowskich. Pokazuje to jednak, nie da się ukryć, niezborność Unii jako instytucji, jej niezdolność do wspólnego działania, a przecież właśnie wspólne rozwiązywanie trudnych problemów jest sensem jej istnienia. Wypowiadam tę ocenę, bo wynika ona nieuchronnie z faktów, ale wypowiadam ją, inaczej niż duża część komentatorów w naszym pięknym kraju, ze smutkiem. To, że państwa Grupy Wyszehradzkiej mówią na dotychczasowe propozycje (a nawet na swoje własne zobowiązania w tej materii) twarde "nie", już samo w sobie jest dowodem rozbicia Unii. Co z tego, że Unia formalnie istnieje, ma swoje instytucje, prowadzi pewne wspólne polityki i pewne polityki z udziałem części krajów członkowskich, skoro w tej sprawie najważniejsze podjęte wspólnie decyzje są w praktyce bojkotowane? Państwa Grupy Wyszehradzkiej ostentacyjnie nie wzięły nawet udziału w spotkaniu przygotowawczym do szczytu, przed kilku dniami, co jeszcze raz potwierdza to rozdarcie Unii. No więc, nie cieszy mnie to, że Polska nie tylko należy do tych "hamulcowych" wspólnej polityki w tej materii, ale nawet uprawia tę obstrukcję z pewną dumą i satysfakcją, widząc w tym dowód "wstawania z kolan", ale zarazem domagając się (zostawmy już na boku kwestię praworządności) dalej wielkich pieniędzy z następnego unijnego budżetu. Niemało jest takich w kraju nad Wisłą, którzy widzą w tym dowód siły Polski - nie rozumiem, jaka przedziwna logika prowadzi do takiego wniosku. Moim zdaniem, to jest dowód zaściankowości i nielojalności. Dowód zaściankowości, bo rdzeniem idei europejskiej jest wspólne rozwiązywanie problemów. Polityka typu "nasza chata z kraja" jest tego kompletnym zaprzeczeniem. Nie wiadomo, dlaczego państwo, które taką politykę prowadzi, a nawet podnosi ją do rzędu zasad, w ogóle uczestniczy w takim szczególnym, a opartym na przeciwnych temu pryncypiach, przedsięwzięciu jak Unia. Dowód nielojalności, bo Polska w 2015 r. podjęła w tej dziedzinie pewne zobowiązania - zresztą, całkowicie wykonalne, biorąc pod uwagę nasze zdolności absorbcyjne, tak pod względem gospodarczym, jak i kulturowym. Polska po wyborach jesienią 2015 roku oświadczyła bez najmniejszego zażenowania, że skoro powstał tu nowy rząd, to zobowiązania powzięte przez poprzedni gabinet, już nie obowiązują. W jaki sposób może funkcjonować organizacja, która ma w swoich szeregach takich uczestników? Na co liczą przywódcy polityczni obozu rządzącego w Polsce, gdy przyjdzie nam prosić o pomoc naszych partnerów z Unii? Ale zostawmy Polskę, "chorego człowieka w Europie", i pozostałe państwa grupy Wyszehradzkiej. Kwestia migracyjna i bez tego dzieli Europejczyków w takim stopniu, że wydaje się zagrażać wręcz przyszłości całego unijnego projektu. Poszczególni członkowie Unii mają bowiem rozbieżne interesy, a dotychczasowe doświadczenia pokazują, jak trudno jest te sprzeczności pogodzić. Kraje takie jak Niemcy obawiają się wtórnych migracji, tzn. przemieszczania się wielkich rzesz przybyszów, głównie z Afryki, wewnątrz Unii. Problem Niemiec jest taki, że uchodźcy zarejestrowani we Włoszech czy w Grecji, będą docelowo zmierzać do Niemiec. Inny problem mają Włochy czy Grecja. Umowa z Dublina z 2014 r. przewiduje, że uchodźcy mają przeprowadzić procedurę azylu w kraju, w którym zostali zarejestrowani. Ponieważ Włochy i Grecja (w nieco mniejszym stopniu Hiszpania) są wobec kryzysu migracyjnego postawione w sytuacji krajów frontowych, największa liczba rejestracji odbywa się na ich terytoriach. Stąd kraje te są żywotnie zainteresowane odejściem od umowy z Dublina i zastąpieniem jej inną, która wymuszałaby europejską solidarność, skoro tak bardzo w ostatnich latach widać było jej brak ze strony innych krajów członkowskich UE. W tym kontekście przywołuje się głośny w ostatnich tygodniach przypadek statku "Aquarius", którego przyjęcia wprost odmówiły Włochy, a sąsiednia Francja wykręciła się sianem. Do tego Niemcy popadły od czasu ostatnich wyborów, jesienią ubiegłego roku, w stan politycznej niemocy, nader nietypowy dla ich systemu politycznego. Pani kanclerz Merkel, mimo że po wielu miesiącach negocjacji udało się utworzyć rząd, ma wyjątkowo słabą pozycję. Nie dość, że wielka koalicja (CDU/CSU - SPD) z natury rzeczy utrudnia prowadzenie zdecydowanej polityki, to jeszcze bawarska odnoga chadecji (CSU) grozi frondą. Słabość pani kanclerz odbija się na wielu wspólnych projektach wzmocnienia Unii (szczególnie tych, drogich sercu prezydenta Francji, Emmanuela Macrona), i może okazać decydująca dziś i jutro w sprawie znalezienia rozwiązania w migracyjnej kwadraturze koła. Zobaczymy jutro, a jeszcze wyraźniej w następnych tygodniach, czy i co udało się w Brukseli naprawdę uzgodnić. Eurosceptycy wszystkich krajów już zawczasu łączą się w radości z prawdopodobnej porażki. Jeśli chodzi o polskich eurosceptyków, to - mam wrażenie - że niezbyt dobrze rozumieją oni, że schyłek Unii to dla Polski kłopot, a nie sukces. Roman Graczyk