Program przewiduje sprzedaż na aukcjach praw de emisji CO2, a 10 proc. uzyskanych w ten sposób dochodów ma być przeznaczone na pomoc biedniejszym krajom Unii (w tym Polsce) na modernizację jej energetyki pod kątem nowoczesnych norm ochrony środowiska. Program tyleż ambitny, co stawiający Polskę - kraj, którego energetyka jest oparta na węglu i na starych (mało wydajnych, za to bardzo zatruwających środowisko) technologiach - w niezwykle trudnym położeniu. Jest bowiem oczywiste, że w obecnym stanie rzeczy polski przemysł będzie płacił gigantyczne kary, których przewidywany mechanizm pomocowy w istotnym stopniu nie złagodzi. Polski konsument energii dostanie bardzo poważnie po kieszeni, polska gospodarka będzie się rozwijać wolniej, braknie też pieniędzy na proekologiczne inwestycje w nowe technologie - w ten sposób Polska wpadnie w zaklęty krąg ubóstwa i ekologicznej klęski. Jak wiadomo zaklęty krąg to taki, z którego nie można się wydostać. Z drugiej strony Polska nie kwestionuje słuszności zaplanowanych przez Unię celów. Czystsze środowisko i bardziej energooszczędny przemysł to są cele, którym można tylko przyklasnąć - nawet jeśliby się okazało, że wpływ tych zmian na globalne ocieplenie klimatu jest żaden. Nasz problem nie polega jednak na kontestacji założonych celów, tylko na podważeniu przewidywanych środków osiągnięcia tych celów. Witalnym polskim interesem jest w tym kontekście takie przeformułowanie unijnego planu, żeby uzyskać więcej solidarności naszych partnerów w przebudowie naszej gospodarki. Jak z powyższego widać, zadanie naszej delegacji na unijny szczyt jest diablo trudne. Nie wiadomo, jak się nam na szczycie powiedzie (piszę te słowa w czwartek rano kilka godzin przed rozpoczęciem obrad), wiadomo już jednak teraz, że rząd zabrał się do rzeczy umiejętnie. W Unii nikt nie wygrywa wszystkiego, sukcesem będzie wiec już kompromis znacznie poprawiający nasze możliwości rozwojowo-ekologiczne. Rząd Tuska w żadnym momencie nie zakwestionował ogólnego kierunku unijnych propozycji, nie wygłosił ani jednej antyeuropejskiej deklaracji, nie obrażał się na partnerów, tylko cierpliwie negocjował i budował sojusze. Polska stanęła na czele koalicji dziewięciu krajów z dawnego bloku wschodniego, bo wszystkie te kraje mają podobny problem co my, tylko w mniejszej skali. W ten sposób już w miniony weekend uzyskaliśmy złagodzenie stanowiska prezydencji francuskiej (Sarkozy obiecał nam w Gdańsku powiększenie owego funduszu pomocowego utworzonego z zysków z hadlu prawami do emisji z 10 do 12 proc.). Na początku tygodnia z kolei polski premier dogadał się z kanclerz Niemiec (których przemysł wedle obecnych propozycji byłby bardzo obciążony systemem kar) do radykalnej zmiany systemu: Niemcy uzyskałyby ulgi w zakresie kar, a Polska (i - naturalnie - inne kraje z podobną strukturą gospodarki) silniejsze finansowanie proekologicznych inwestycji. Tusk ma, jak każdy szef rządu w Unii, prawo weta, ale wie, że jego użycie jest ostatecznością. I tak właśnie - bez walenia pięścią w stół jeszcze przed przystąpieniem do rozmów - prowadzi się w Unii politykę. Myślicie, że wskazuję tu na różnicę między Tuskiem a jakimś innym polskim politykiem? Roman Graczyk