Wyjaśnienia Donalda Tuska na temat powodów wszczęcia procedury odwoławczej szefa Centralnego Biura Antykorupcyjnego są niespójne. Z jednej strony powoływał się on wczoraj na ustalenia prokuratury rzeszowskiej i fakt postawienia Kamińskiemu zarzutów w sprawie "afery gruntowej" z 2007 r., z drugiej jednak długo i namiętnie tłumaczył, że Kamiński działał z pobudek politycznych (pro-PiS-owskich i anty-PO) w obecnej "aferze hazardowej". Jedno z dwojga: albo odwołanie Kamińskiego nie ma związku z "aferą hazardową" (wtedy nie trzeba się skarżyć na zachowanie CBA od 14 sierpnia i nie należy go odwoływać), albo ma z nią związek (wtedy trzeba to powiedzieć wprost). Pierwszy wariant byłby najlepszy z kilku powodów, drugi jest gorszy, ale przynajmniej nie trąci hipokryzją. Premier wybrał wariant trzeci - najgorszy. Bardzo wielu istotnych szczegółów nie znamy. Ale to, co już wiemy, pozwala na sformułowanie kilku ogólnych ocen. A w ich świetle zachowanie premiera jest pokrętne - mimo stwarzanych pozorów prostolinijności. Po pierwsze, wiemy, że postępowanie Mirosława Drzewieckiego i Zbigniewa Chlebowskiego w toku procesu legislacyjnego dotyczącego "ustawy hazardowej" było co najmniej podejrzane, a wątpliwości CBA wobec nich - uzasadnione. Nie wyrokując ostatecznie o ich winie, możemy z pewnością ocenić, że obaj (byli już, na szczęście) wysocy przedstawiciele rządu i klubu parlamentarnego rządzącej partii utrzymywali niedopuszczalnie totumfackie relacje z biznesem zainteresowanym określonym kształtem tej ustawy. I są poszlaki pozwalające sądzić, że obaj nie działali tu w interesie podatnika, lecz w interesie swoich kolegów-biznesmenów z branży hazardowej. Skoro CBA to wyśledziła, to znaczy, że służba kierowana przez Mariusza Kamińskiego ochroniła jakiś ważny interes państwa (pieniądze podatników, oczywiście, ale i - co nie mniej ważne - pewien standard uczciwej legislacji). Po drugie, wiemy, że prowokacje operacyjne, które stosuje CBA (np. w "aferze gruntowej" albo w sprawie Beaty Sawickiej) są rzeczą nader kontrowersyjną z punktu widzenia ochrony praw człowieka. Fałszowanie dokumentów i w ogóle kreowanie sztucznej rzeczywistości po to, aby sprowokować podejrzanych do działań przestępczych, są w państwie prawa praktyką bardzo specyficzną, być może przekraczającą zasady tegoż państwa prawa. CBA robiąc to, co robi, w pewien sposób jedzie "po bandzie", a może nawet "poza bandą". Ale wiemy, dlaczego tak czyni i wiemy, że odkąd działa CBA, odtąd politycy muszą się w większym niż dotąd stopniu pilnować. CBA jest batem na przekręciarzy z wyższej półki i świadomość tego jest obecna w kręgach politycznych. Niemniej problem granicy dopuszczalnych wyłączeń praw człowieka dla potrzeb operacyjnych tej służby jest problemem realnym i bardzo ważnym. Wątpię jednak, by ten problem należało rozwiązywać przy pomocy najbardziej nawet bezstronnej prokuratury. Po trzecie, zatem, wiemy, że znowu użyto prokuratury dla celów, którym ona służyć nie może. Trudno zliczyć, ile to już razy i to pod każdymi bez wyjątku rządami po 1989 r. używano prokuratury jako prawnej wymówki dla działań w istocie politycznych, a mówiąc wprost - dla pognębienia opozycji. Teraz dano prokuraturze kolejne zadanie polityczne: wykazać, że w "aferze gruntowej" przekroczono prawo. Każdy prawnik wie, że spór o to można toczyć w nieskończoność, ale każdy chociaż średnio rozgarnięty obywatel wie, że prokuratura pod rządami PO będzie miała trudność w postanowieniu, że nie przekroczono prawa, tak jak ta sama prokuratura pod rządami PiS miałaby trudność w postanowieniu, że prawo przekroczono. Mamy tu więc do czynienia z jakimś szukaniem prawnego alibi dla rządzącej partii i jej politycznych interesów. Próba ustanowienia reguł pracy CBA za pomocą prokuratorskiego śledztwa jest kpiną z państwa prawa, bo wiadomo, że prokuratura nie jest do tego zdolna ze swej istoty, a tym bardziej z powodu jej politycznego podporządkowania rządowi. W tym stanie rzeczy, skoro CBA odkryła działania korupcjopodobne wokół ustawy hazardowej, jedynym sensownym rozwiązaniem było nacisnąć na prokuraturę rzeszowską, aby nie spieszyła się ze swoim śledztwem. Skoro tego nie zrobiono (minister - też na szczęście już były - Czuma zrobił, owszem, coś zgoła przeciwnego), nie należy się dziwić, że odwołanie Kamińskiego niby z powodu postawionych mu przez prokuraturę zarzutów wygląda na maskowanie strachu rządu przed instytucją, która patrzy mu na ręce. Stronniczość w masce bezstronności. Czyli hipokryzja. Roman Graczyk Zobacz również: Premier ogłosił dymisje w rządzie