Szymański ogłosił kilka miesięcy temu, że nie będzie kandydował. Wtedy pojawiły się komentarze, że decyzja posła została wymuszona przez przywództwo PiS, ponieważ Szymański nie żyrował ideologicznej linii partii, np. nie uczestnicząc w comiesięcznych obchodach związanych z katastrofą smoleńską. Może taki był powód jego rezygnacji, może inny - nie mam tu pewności. Ale w przypadku Bogusława Sonika sytuacja rysuje się dość jasno. Przypomnę, że już w poprzednich wyborach (2009) przywództwo PO zgotowało posłowi z okręgu małopolsko-świętokrzyskiego przykrą niespodziankę. Po pierwszej (2004 - 2009), udanej kadencji w Brukseli i Strasbourgu, do jego okręgu wstawiono Różę Thun (kandydatkę z licznymi i dobrymi koneksjami w Krakowie) jako numer jeden na liście oraz Konstantego Miodowicza (posła PO popularnego w województwie świętokrzyskim) jako numer dwa. Dlaczego po pięciu latach skutecznej pracy w PE poseł z Krakowa nie został ustawiony na pozycji numer jeden? Wyglądało to na zamiar wyeliminowania Sonika, który (tu mamy podobieństwo z sytuacją Szymańskiego w PiS) nie należał nigdy do grona ulubieńców Donalda Tuska. Wtedy Sonik zdobył mandat, choć z niemałymi kłopotami, wyprzedzając nieznacznie Konstantego Miodowicza. W tym roku sytuacja się powtórzyła, z tym, że numerem dwa na liście nie był już znany polityk ze Świętokrzyskiego (Konstanty Miodowicz zmarł w 2013 roku), lecz superznany trener piłkarzy ręcznych Bogdan Wenta. Na pozycji numer jeden znowu pojawiła się Róża Thun. Przed kampanią zakładano w symulacjach wyborczych, że dwa mandaty z tego okręgu są dla Platformy pewne, trzeci zaś - wątpliwy - i tak rzeczywiście było. Innymi słowy, ktoś, kto decydował o układzie listy, rozumował tak: zapewniamy mandaty pani Thun i Wencie, a Sonik dostanie go lub nie w funkcji własnej kampanii oraz ogólnej koniunktury politycznej. Inaczej rzecz ujmując: tamtym dwojga dajemy to na tacy, a ten trzeci niech się postara. A także: niech poczuje, że jest przez nas tylko tolerowany. Jak się rywalizuje z celebrytą? Dziwnie, bo gra się w inne klocki. Kandydat-polityk pokazuje wyborcom, jakie są jego kompetencje polityczne, zaś kandydat-celebryta po prostu ma nazwisko, które zwraca uwagę. I tyle. Z tego powodu partie wystawiają w wyborach kandydatów pozbawionych jakichkolwiek kompetencji w polityce krajowej czy europejskiej, ale z wysoką rozpoznawalnością, wypracowaną w sporcie, filmie czy show-biznesie. Z tego samego powodu wystawiają kandydatów, których jedyną zaletą jest nazwisko, takie jak nazwisko znanego polityka. Jest to przejaw traktowania wyborców jak stada idiotów. I, prawdę mówiąc, nie bez racji, bo to faktycznie napędza sporo głosów na listy (choć zdarza się, że taki kandydat mandatu nie zdobywa). Pan Wenta ma być może liczne zalety, ale nie ma żadnych kompetencji w dziedzinie, w której Bogusław Sonik ma wysokie kompetencje. Został użyty jak logo proszku do prania, a wyborcy zareagowali jak klienci supermarketu sięgający po ten akurat proszek, bo zostali wcześniej podprogowo zaprogramowani na pozytywne skojarzenia z tym właśnie logo. Oto gorsza twarz polityki. Z punktu widzenia Platformy, Bogusław Sonik był równocześnie kandydatem wartościowym i kłopotliwym. Wartościowym, bo udowodnił, że z łatwością porusza się w meandrach brukselsko-strasbourskich i z czasem wyspecjalizował się w kilku dziedzinach (m.in. w ekologii i w energetyce). Kłopotliwym, bo posiadającym poglądy, gdy tymczasem ta partia z biegiem lat przeszła na pozycje całkowicie bezideowe. Czy ktoś potrafi powiedzieć, za czym PO się opowiada w najważniejszych sporach cywilizacyjnych? Donald Tusk, który kiedyś był liberałem, dziś jest ideowo politykiem doskonale obrotowym. I tego wymaga od swoich ludzi. Jak trzeba, jest chadekiem (przez przynależność PO do EPL w Parlamencie Europejskim), ale jak trzeba, forsuje ustawę o związkach partnerskich, co wydaje się rozwiązaniem mało chadeckim. Sonik zaś, choć jako polityk PO nie wyrywa się z deklaracjami na ten temat, ma poglądy obyczajowo konserwatywne. W kwestiach europejskich opowiada się za większą integracją, ale bez przejmowania ideologicznych szaleństw idących do nas z Zachodu. W tym sensie był niebezpieczny. Bo może w którymś momencie przyszłoby mu do głowy, żeby sprzeciwić się europejskim orędownikom postępu? Bogdan Wenta wydaje się nie stwarzać przywództwu PO takich kłopotów. Realizm, niestety... Roman Graczyk