Zwolennicy tej zmiany (rządząca Partia Socjalistyczna i jej sojusznicy oraz większość opinii publicznej) głównego argumentu "za" upatrują w równości praw. Skoro - powiadają - kobieta i mężczyzna mają prawo do małżeństwa, to dlaczego tego prawa mielibyśmy odmówić dwóm kobietom albo dwóm mężczyznom. Mówią to otwartym tekstem najważniejsi politycy obozu rządzącego, ale i niektórzy politycy opozycyjni. Przeciwnicy (ci są w mniejszości i z pewnością przegrają batalię legislacyjną) podnoszą, że argument z równości praw jest niedorzeczny. Nie może być - powiadają - równości praw tam, gdzie istnieje nieprzekraczalna nierówność sytuacji faktycznych. Małżeństwo jest instytucją prawną, która odpowiada naturalnemu stanowi rzeczy, jakim jest skłonność seksualna kobiet do mężczyzn i mężczyzn do kobiet, a nie odpowiada stanowi nienaturalnemu (wybitnie mniejszościowemu), jakim jest skłonność seksualna mężczyzn do mężczyzn i kobiet do kobiet. Czas się - jak mówiono w czasach wczesnego PRL-u - określić ("określcie się, obywatelu, z jakiej pozycji przemawiacie" - lata 50.). Otóż przeciwnicy mają w tej kwestii sto procent racji. Bo równie dobrze (czyli równie bezsensownie) jak domagać się małżeństwa dla osób tej samej płci, można byłoby domagać się prawa do profesury dla młodych asystentów przed doktoratem, prawa jazdy dla daltonistów i prawa do posiadania broni dla osób psychicznie zaburzonych. Po prostu małżeństwo wymyślono jako konstrukcję prawną sankcjonującą związek kobiety i mężczyzny. Profesura jest najwyższym tytułem naukowym, więc przyznawanie jej na najniższym szczeblu kariery akademickiej byłoby absurdem. Równość praw nie może oznaczać prawa do przyznawania wszystkim uprawnień, które z samej ich natury należą się niektórym, bo wiążą się z właściwościami, które jedni posiadają, a inni są ich pozbawieni. Młody asystent przed doktoratem nie ma kompetencji wystarczających do profesury. Podobnie dwóch mężczyzn mających się ku sobie nie ma właściwości koniecznych do stworzenia małżeństwa. Można, moim zdaniem, pomyśleć o jakiejś formie prawnego uznania związków homoseksualnych, ale tylko takiej, która zagrodzi drogę do dalszych rewindykacji, prowadzących do zacierania granicy między tymi związkami a małżeństwem. Dlaczego tej granicy nie należy zacierać? Bo w przeciwnym wypadku doprowadzimy do destrukcji małżeństwa (i bez tego już bardzo zdestabilizowanego w naszych dziwnych czasach). A kiedy zniszczymy małżeństwo, zniszczymy jeden z kamieni węgielnych naszej cywilizacji. Rozumni homoseksualiści powinni to rozumieć. Ci, którzy nie rozumieją (albo rozumiejąc kierują się swoim środowiskowym interesem) są - powiedzmy to wprost - wrogami tej cywilizacji. Niech się więc nie dziwią, że ich radykalne rewindykacje wzbudzają żywiołową niechęć. Z polskiej perspektywy sytuacja we Francji, gdzie większość społeczeństwa opowiada się za "otwarciem małżeństw" dla osób tej samej płci, wygląda dziwacznie. Tego argumentu u nas używa się jeszcze półgębkiem. Jeszcze. Bo jeśli przyjmiemy ustawę o związkach partnerskich z taką perspektywą, że następnym krokiem będzie "otwarcie" małżeństwa, będzie to w istocie zniszczenie małżeństwa. A wtedy czarno widzę. Nie dlatego, że kocham swoją żonę. My sobie jakoś damy radę. Dlatego, że załamie się jedna z ważniejszych podstaw rozumnego ładu cywilizacyjnego. Czego i Wam nie życzę. Roman Graczyk