Od dawna mówiło się w kręgach najbardziej proeuropejskich na Zachodzie, że kampanie do Parlamentu Europejskiego powinny mieć charakter trans-narodowy. Proponowano np. transnarodowe listy kandydatów. Tak się nie stało, także i tym razem, ale artykuł-list Emmanuela Macrona do Europejczyków, opublikowany we wszystkich 28 (jeszcze) państwach członkowskich Unii jest najambitniejszym, jak dotąd, przejawem tego myślenia. Propozycje Macrona nie mają charakteru przełomowego. Wiele z tego, o czym teraz pisze francuski prezydent, było już przedmiotem analiz i prób rozwiązania. Kilka przykładów. Niewydolność systemu Schengen wobec problemu masowej nielegalnej imigracji leży na stole co najmniej od 2015 r. Problem wspólnej obrony - od szczytu francusko-brytyjskiego w Saint Mallo w 1999 r., dziś, wobec brexitu, Macron próbuje zbudować europejską obronę mimo wszystko z udziałem Brytyjczyków, chociaż musiałoby się to już dokonać na nowych zasadach. Problem nadzoru nad gigantami informatycznymi boli od wielu lat, a szczególnie odkąd w 2016 r. USA oskarżyły Rosję o ingerencję w swoje wybory prezydenckie - a jest oczywiste, że dla tego rodzaju zagrożeń granice państwowe nie istnieją. Tym, co najbardziej uderza w wystąpieniu francuskiego przywódcy, jest konsekwencja w stosunku do założeń projektu europejskiego od jego początków. Te założenia to dążenie do stworzenia organizmu ponadpaństwowego (chociaż składającego się z państw - to jedna z osobliwości tego projektu), który będzie się kierował wspólnymi wartościami i będzie zmierzał do stopniowego wprowadzenia wszędzie wspólnych standardów. Oczywiście, standardów demokratycznych - i tego dawniej nie podważali także eurosceptycy, zaczęli je podważać dopiero od początku ery Orbana i Kaczyńskiego - ale także standardów gospodarczych, socjalnych czy ekologicznych. Dlatego pisze teraz Macron - i, z punktu widzenia założeń projektu europejskiego, ma rację - że nie po to kiedyś Unia stała się terytorium bezpieczeństwa socjalnego, żeby teraz stawać się terytorium nierówności socjalnych. Naturalnie, można słusznie podnosić argument w rodzaju "nas na to nie stać", ale ma on w Unii sens tylko o tyle, o ile traktuje się go jako apel o czasowe wyłączenie ze wspólnych polityk i zarazem szczerą wolę, żeby w przyszłości jednak dołączyć do owych wspólnych standardów. Jeśli tak nie miało by się stać, to po co w ogóle byłoby trwać w Unii? A przecież nowym krajom członkowskim stuka już piętnastolecie obecności w UE. Jest więc oczywiste, że nadchodzi czas pełnego dołączania do zachodniej części Unii - albo zgody co najmniej na system "dwóch prędkości". Ale wszystko to może się zmienić w rezultacie majowych wyborów. Dotychczasowy układ sił w Parlamencie Europejskim, z przewagą socjaldemokratów i chadeków, a szerzej z dominacją sił proeuropejskich nad antyeuropejskimi, może ulec zachwianiu, jeśli nie zakwestionowaniu. Stąd batalia Macrona, której główne linie francuski prezydent wyznaczył zresztą już w 2017 r., gdy aspirował do Pałacu Elizejskiego i potem w szeregu wystąpień programowych. Ambitny projekt Macrona został nadwątlony, najpierw przez polityczne kłopoty jego głównego sojusznika w Unii, Angeli Merkel, a potem przez jego własne kłopoty wewnętrzne, w postaci ruchu "Gilets Jaunes". Mimo to ambitny ten polityk nie ustaje. Zobaczymy, czy Historia oceni to jako cnotę męstwa, czy też jako brak cnoty roztropności. Tak czy inaczej, jest Macron w Europie, zdestabilizowanej rozlicznymi kryzysami i pozbawionej ideowego przywództwa, ważnym punktem odniesienia.