Zwierzchnik Kościoła luterańskiego, wzorem ogromnej większości osób publicznych obwinionych o współpracę SB, od miesięcy szedł w zaparte, przyznając co najwyżej, że z rzadka spotykał się z jakimś SB-kiem, ale - to już klasyka gatunku - "nikomu nie zaszkodził". Mimo że dokumenty dotyczące jego współpracy liczą 750 stron; mimo że zawierają donosy i na parafian, i na innych duchownych tego Kościoła; mimo że nie stronią od informowania SB o kłopotliwych szczegółach z życia prywatnego (jak alkoholizm); mimo że pokazują wyjątkową gorliwość ówczesnego księdza Jaguckiego (np. zadenuncjowanie uciekiniera z NRD, który zgłosił się do niego po pomoc) - mimo tak obciążających materiałów biskup Jagucki niemal do ostatnich dni nie przyznawał się do współpracy. Teraz, gdy się do niej w końcu przyznał, nadal bagatelizuje jej znaczenie. W miniony piątek, gdy miażdżący dla niego raport prac luterańskiej komisji historycznej był już publicznie znany, Jagucki, jakby nigdy nic, zwrócił się do Synodu luteran (władzy zwierzchniej Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego) o udzielenie mu wotum zaufania. Jeśli więc ta sprawa pokazuje nową jakość, to nie ze względu na postawę bpa Jaguckiego, tylko ze względu na postawę władz jego Kościoła. Bo także i ten Kościół długo robił wrażenie, że broni Jaguckiego mimo istnienia obciążających dowodów. Ale teraz to się zmieniło. W ten sposób luteranie korzystnie odróżniają się nie tylko od prawosławnych (pisałem tu swego czasu o stanowisku abpa Sawy, który o swojej długoletniej i gorliwej współpracy z SB twierdzi, że była nieledwie koniecznością w tamtych czasach), ale także od katolików. Ci drudzy, jak wiadomo na początku marca oświadczyli (jako Konferencja Episkopatu Polski), że nie będą już więcej odnosić się do oskarżeń dotyczących biskupów, nawet jeśli w przyszłości pojawią się na ich temat jakieś nowo odkryte dokumenty. Ujmując rzecz w wielkim skrócie, prawosławni mówią: nie dało się nie współpracować. Katolicy mówią: ubolewamy nad tym, że nasi konfratrzy współpracowali, ale wolimy te sprawy przemilczeć. Zaś luteranie powiedzieli w tych dniach: przebaczamy tym, którzy zawinili, ale nie zamiatamy tych spraw pod dywan. Myślę sobie prywatnie, że historia uhonoruje tylko stanowisko luteran. O prawosławnych powie, że byli żałośni, a o katolikach, że byli tchórzliwi, o jednych i drugich - że nie byli zdolni stanąć twarzą w twarz z tymi bolesnymi epizodami swojej przeszłości z okresu PRL. Przebaczyć można (a poniekąd należy) wszystko. Na tym polega sens tego gestu sumienia. Przebaczamy nie tylko rzeczy błahe, ale także rzeczy najpoważniejsze, a nawet te obrzydliwe. Żeby nie bujać w obłokach, powiedzmy wprost, że biskupowi Jaguckiemu można (a poniekąd należy) przebaczyć nawet to, że doniósł do SB na Wolfganga Bienasa, zbiega z NRD, który w zaufaniu zwrócił się do niego o pomoc. Ale - bardzo przepraszam - w jaki to cudowny sposób mielibyśmy przebaczyć biskupowi Jaguckiemu, gdyby jego sprawa została zamieciona pod dywan? Roman Graczyk