W tym charakterze Wojtek pisze: "Autor książki wypowiedział się w minioną sobotę w 'Rzeczypospolitej'. Przykra to lektura: Roman Graczyk ustawił nas w roli tych, co kiedyś zainspirowali go do pisania książki, teraz zaś 'wymiękli', a 'Boniecki publicznie kłamie'. Rzecz w tym, że na razie nie mieliśmy szansy powiedzieć, co o tej książce myślimy - o tych kilkuset stronach 'gęstego tekstu', gdzie każdy rozdział jest ciężki od faktów i interpretacji, także ocen ludzkich losów. Owszem, odnieśliśmy się, ale jedynie do tego, co (albo może raczej: w jaki sposób) o książce mówił publicznie w ostatnich miesiącach sam Roman Graczyk, a co Piotr Mucharski nazwał 'wątpliwym marketingiem' ('TP' nr 49/2010)" ("Wobec przeszłości", TP z 20 lutego 2011). Chciałbym się do tych słów teraz ustosunkować. Tym bardziej, że próbowałem o tym z Wami rozmawiać już pod koniec listopada, ale wtedy (wiecie dobrze w jakich okolicznościach, prawda?) rozmowy nie podjęliście, za to wydrukowaliście dwa dni później wspomniany tu tekst Piotra. Co do tego, żeście mnie do napisania książki zainspirowali, nie ma - jak rozumiem - sporu. Spór jest o to, jak się wobec niej dotąd zachowywaliście. Zacznę od Adama. Otóż w przeciwieństwie do niego, który powiedział "Przekrojowi" kilkanaście zdań o "Cenie przetrwania?" (wtedy jeszcze bez tytułu) bez głębszego zastanowienia, ja się wielokrotnie zastanowiłem nad tym, co odpowiedzieć Robertowi Mazurkowi na jego pytania. Mam to gruntownie przemyślane i stwierdzam: com powiedział, powiedziałem, bo inaczej - w zgodzie z prawdą i ze zdrowym rozsądkiem - tego się ująć nie da. Przekazałem Adamowi tekst książki (wersję przed poprawkami redakcyjnymi, ale co do meritum bardzo zbliżoną do ostatecznej) bodaj w sobotę 4 grudnia. Z datą 26 grudnia ukazał się "Przekrój", w nim wywiad z Adamem, a w tym wywiadzie wspomniane kilkanaście zdań. Jeśli Adam czytał książkę przed swoimi wynurzeniami dla Katarzyny Janowskiej, to są to wynurzenia zdumiewające - bo nijak się mające do jej treści. Jeśli zaś nie czytał (lub, jak mówi się "na mieście": nie doczytał), to po co w ogóle cokolwiek jej mówił? Powiada on w tym wywiadzie, że książka miała być inna niż jest, bo miała opierać się także na kwerendzie archiwów PZPR i cenzury, a opiera się wyłącznie na archiwach SB. Nic was tu nie dziwi? No to posłuchajcie. Po pierwsze, Adam wie lepiej niż ktokolwiek w naszym krakowskim grajdołku, dlaczego ten szerszy zamysł nie został zrealizowany. Ano dlatego, że zespół badawczy, który powstał na początku 2007 r., właśnie po to, by poszerzyć kwerendę, rozpadł się, zanim jeszcze przystąpił do pracy. Jeden z jego uczestników miał jakieś perturbacje zawodowe, drugi wycofał się pod wpływem środowiskowej presji. Zostałem więc sam, a próby zbudowania zespołu na nowo nie powiodły się, o czym Was informowałem. Tak się jakoś dziwnie składało, że nikt się do tej pracy nie garnął. A sprawa była coraz bardziej pilna, bo coraz więcej plotek krążyło po Krakowie i mieliście z tym rosnący kłopot. Ten incydent, skądinąd wiele mówi o atmosferze, w jakiej pracowałem, ale tu ważne jest co innego: szersza kwerenda została uniemożliwiona przez czynniki niezależne ode mnie. Może jednak należało o tym coś powiedzieć "Przekrojowi", zamiast czynić z tego zarzut? Po drugie, nie jest prawdą, że książka oparta jest wyłącznie na archiwach SB. Nie liczyłem tego, ale szacuję, że proporcje są następujące: ok. 70 proc. - archiwa SB; ok. 20 proc. - teksty z epoki z "Tygodnika"; ok. 10 proc. reszta (Archiwum KIK-u, Archiwum Państwowe w Krakowie, Archiwum Jerzego Turowicza, inne). Tematem książki jest inwigilacja naszego środowiska przez Służbę Bezpieczeństwa. Owszem, temat miał być (i jest!) opracowany na szerokim tle, ale to właśnie, a nie tzw. ogólna rola "Tygodnika" w PRL-u jest osią tej pracy. W takim razie najważniejszą podstawą źródłową muszą być materiały, które o tym mówią, a nie te, które z natury rzeczy o tym mówić nie mogą. Być może idealna proporcja powinna wyglądać nieco inaczej, może udział materiałów SB powinien wynosić 60, może nawet 50 proc., ale już na pewno nie mniej. Te proporcje źródeł, które w książce realnie są, nie odbiegają więc zbytnio od tego wyobrażonego ideału. I to w sytuacji, gdy (patrz wyżej) ostałem się w tej robocie sam. Po trzecie, nie jest prawdą, że większy udział źródeł z innych archiwów pozwoliłby znacząco zmienić obraz uwikłania "Tygodnika" w PRL, a tym bardziej uwikłania niektórych jego przedstawicieli w kontakty z SB. Rozróżnijmy dwie postawy badawcze. Jedni uważają, że budowanie kontekstu jest ważne po to, by możliwie jak najpełniej rozumieć wybory i decyzje bohaterów mojej opowieści. Inni zaś mają nadzieję, że nowe dokumenty, najlepiej w jak największej ilości, będą potrafiły rozmydlić problem. Należę do tych pierwszych, a tych drugich chcę lojalnie ostrzec: nie liczcie na to, że dodatkowa kwerenda w archiwach PZPR i cenzury pozwoli problem rozmydlić. Dokumenty z tych archiwów, które przywołuję w książce, nie malują obrazu naszego środowiska w jaśniejszych barwach - bywa, że go jeszcze przyczerniają. Tłumaczę to szeroko w książce (i dziwię się, że Adam tego nie zauważył): SB była częścią rozbudowanego aparatu represji, ten zaś był częścią systemu politycznego o cechach totalitarnych. Cokolwiek by o nim mówić, system był koherentny. Źródła PZPR-owskie nie potrafią zaprzeczyć czyjejś tajnej współpracy, bo to nie są źródła o charakterze operacyjnym - takie są tylko źródła SB-eckie. Natomiast jeśli nasi starsi koledzy brali od Gomułki i od Gierka wysokie odznaczenia państwowe, to tego typu informacje są w źródłach SB-eckich (ja je cytuję) i nie ma powodu sądzić, że ich braknie w źródłach PZPR-owskich. Badacz, który do nich kiedyś dotrze, też je przywoła. W powyższych sprawach Adam gruntownie się myli i sądzę, że można poważnie pytać o udział jego świadomości w tych pomyłkach. Ale jest w tym wywiadzie jedna sprawa, w której mija się z prawdą tak, jak czarne mija się z białym. Powiada on, że moja teza o uwikłaniu "Tygodnika" w PRL oparta jest na donosach Sabiny Kaczmarskiej. Gdyby tak było, moja książka nadawałaby się do kosza. Ale nie jest. Owo uwikłanie w system omawiam głównie w rozdziale pierwszym. Ten rozdział (w wersji, którą przekazałem Adamowi) liczy blisko 130 tys. znaków i 104 przypisy. Wśród nich 3 przypisy (słownie: trzy), w których powołuję się na Sabinę Kaczmarską. Moja teza o owym uwikłaniu jest podbudowana wielką liczbą źródeł, także donosów tajnych współpracowników, jeśli one coś wnoszą do sprawy - a bywa, że wnoszą wiele. Wiele razy powołuję się na sam "Tygodnik". Zapomniane dziś teksty ważnych postaci "Tygodnika" z lat 60. i 70. także wiele mówią. Wiele mówią też opinie Kisiela z tamtych lat, który w tej kwestii był z Turowiczem i Stommą nie tyle w sporze nawet, ile w otwartej kłótni. Krótko mówiąc: moja hipoteza jest solidnie podbudowana, Adam zaś dezawuuje ją w prosty sposób: że niby wszystko to oparte jest na wynurzeniach jednej osoby, zresztą frustratki i zawistnicy. Komu innemu bym się nie dziwił, ale Adamowi dziwię się i to bardzo. Nie dziwię się takiej na przykład "Gazecie Wyborczej", że uprawia swoją - od lat tę samą - manipulację i teraz padło na mnie. Oni tak już mają. Ale dlaczego Adam, który książkę poniekąd wymyślił i bardzo nalegał, żebym to ja właśnie ją napisał, mówi takie rzeczy? Głupio wyszło - nie myślicie? I tu przechodzę do problemu "wymiękania". W 2006 r. zawarliśmy niepisane porozumienie: ja wyciągnę za Was te kasztany z ognia, a w zamian za to Wy mnie będziecie wspierać, kiedy niektórzy nestorzy naszego środowiska dostaną szału - bo było pewne, że go dostaną. Bardzo przepraszam, Piotrze, ale Twoje uwagi dla "Polska - The Times" (czytaj tutaj), że jakoby oczekuję od Was zgadzania się ze wszystkim, co napisałem, to jest jakaś piramidalna bzdura. Mówisz tam o mnie jako o swoim przyjacielu, z tego zaś wynika, że się trochę znamy. W takim razie dobrze wiesz, że to w ogóle nie jest mój styl bycia. Nigdy takiego warunku nie postawiłem i kto mnie zna, wie, że nie mógłbym postawić. Nie dalej jak przedwczoraj dyskutowałem o książce w Radiu Kraków z Januszem Majcherkiem. Dosyć ostro żeśmy się spierali i nikomu z nas korona z głowy nie spadła. Lubię dyskusję i się jej nie boję. Nie boję się też Waszego zdania odrębnego (zdań odrębnych?) na temat moich ustaleń w "Cenie przetrwania?". To powinno być w ogóle poza sporem. Problem jest inny. Zawarliśmy pewne porozumienie. Uważałem i nadal uważam za rzecz oczywistą, że jako strona tego porozumienia powinniście wystąpić razem ze mną nie jako moi klakierzy, ale jako ci, którzy mają odwagę publicznie powiedzieć: przeszłość naszego środowiska domaga się otwartej debaty, a "Cena przetrwania?" jest poważnym punktem wyjścia do takiej debaty. Tylko tyle. Wojtek to mówi i za to - szacunek. Kłopot polega (polegał?) na tym, że dotąd tego nie było. Ani wtedy, gdy w styczniu 2010 polemizowałem z Andrzejem Romanowskim na temat stopnia uwikłania agenturalnego Sabiny Kaczmarskiej (mój tekst z konieczności ukazał się w "Rzeczpospolitej"), ani wtedy, gdy Wydawnictwo Znak odmówiło wydania pracy, która wyście zamówili, ani w ostatnich tygodniach, kiedy proponowałem wam udział w publicznej debacie o książce w trzech formułach i wszystkie te formuły odrzuciliście. Bardzo proszę, zachowajmy w tej dyskusji minimum powagi. Piotrze, nie mów już więcej, proszę, że nie czytałeś książki, bo to nie jest poważne. Wojtek pisze, że nie mieliście szansy wypowiedzieć się. Hm, dyskusja o tym, czy rzeczywistość jest możliwa, wydaje mi się nieco jałowa. Jeśli Adam się wypowiedział, to ja w swoim prostym rozumie układam sobie to tak, że miał możliwość, a nie że jej nie miał. Jeśli macie pdfa książki od początku lutego, a 16 lutego ukazuje się tekst Wojtka, to chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie pomyśli, że nie jest to jakiś fragment szerszej strategii. W jaki więc sposób ta strategia mogła by być budowana przez zastępcę i następcę naczelnego (który jest obecnie za granicą) bez lektury książki? To Wam chciałem wyjaśnić. Ufam, że tekst Wojtka wyznaczy jakiś standard Waszego wypowiadania się o książce. Powtarzam: nie oczekuję klakierstwa, oczekuję uczciwej dyskusji. Wasz R.