Tak więc wszyscy wiedzą, że ci ludzie są w tej wojnie na pierwszej linii frontu i niekiedy przychodzi im za to płacić najwyższą cenę. Ale pierwszy raz zdarzyło się, że żołnierz złożył tak świadomie dobrowolną ofiarę z życia. Był to gest tak dalece przemyślany, że skojarzenia z ofiarą Maksymiliana Kolbego są (przy wszystkich różnicach) uprawnione. Lieutenant-colonel Arnaud Beltrame, kiedy w piątek wczesnym popołudniem uczynił się dobrowolnie zakładnikiem zamachowca w zamian za kasjerkę z Super U w Trèbes koło Carcassonne, wiedział, że poważnie ryzykuje życie. Następnie po dwóch godzinach został ugodzony nożem w szyję przez Radouana Lakdima, na chwałę Allacha, rzecz jasna - zmarł tej samej nocy w szpitalu. Historia jak z opowieści o średniowiecznych rycerzach, którzy rozumieli sens takich pojęć jak: poświęcenie, ofiara, śmierć w obronie cywilów, w końcu śmierć w obronie ojczyzny i - czemużby nie - w obronie wiary. Historia jak z epoki, w której śmierć dla idei była na porządku dziennym. Z epoki, w której wartości takie jak: samospełnienie i osobista satysfakcja nie były jeszcze bożkami, jak w naszych czasach, a ludzie - zdaje się - dość powszechnie znajdowali sens w spełnianiu nie jedynie swoich zachcianek, ale także w poświęceniu tych zachcianek dla wyższych wartości. Otóż, Arnaud Beltrame był - jak wszystko na to wskazuje - takim człowiekiem. Był człowiekiem, w tym rozumieniu, niedzisiejszym. Podejmował ryzyko, ale nie dla satysfakcji zwiększonego dopływu adrenaliny do mózgu, lecz dla wyższych celów. Na dodatek ten człowiek, oddany swej służbie w żandarmerii, był zarazem masonem i katolikiem. Wcześniej był członkiem masonerii, potem stał się chrześcijaninem, ale bez wyrzekania się tej pierwszej tożsamości. W kraju nad Wisłą to zestawienie jawi się jako sprzeczność, ale tak wcale nie musi być. Dość powiedzieć, że masoneria jest formą wyższej świadomości etycznej, innej niż chrześcijaństwo, ale w ostateczności do pogodzenia z chrześcijaństwem. Tak więc we Francji przeważnie nie widzi się w masonerii koniecznego wroga chrześcijaństwa. A Arnaud Beltrame był człowiekiem silnych przekonań moralnych, które czerpał zarazem z masonerii, jak i z chrześcijaństwa. Gdy chodzi o jego chrześcijaństwo, to wychowany w rodzinie mało praktykującej, świadomie stał się członkiem Kościoła dopiero w wieku 33 lat, potem uczestniczył w długiej formacji, która doprowadziła go do przyjęcia kolejnych sakramentów (pierwszej komunii i bierzmowania), a od pewnego czasu planował ślub kościelny z kobietą, z którą w 2016 r. zawarł był związek cywilny. Cała Francja jest pełna podziwu dla bohaterstwa Beltrama, ale w tle tej narodowej zgody czai się spór o to, czy ten czyn był bardziej wyrazem jego przekonań republikańskich czy też bardziej jego przekonań chrześcijańskich. Spór nie jest akademicki, ale dotyka żywej historii i czułych punktów tożsamości narodowej. Naturalnie, twierdzenie, że lieutenant-colonel Beltrame prowadził jakąś chrześcijańską krucjatę przeciwko muzułmanom, byłoby nonsensowne. Natomiast nie jest nonsensowna opinia, że postawa ofiary składanej na ołtarzu wyższych wartości jest niewątpliwie chrześcijańska, a taką była właśnie postawa Beltrama. Czy nie można sobie wyobrazić jakiegoś zdeklarowanego agnostyka, który decyduje się na podobny gest? Można. Ale fakt jest taki, że tego gestu dokonał zdeklarowany chrześcijanin. I wszystko wskazuje na to, że motywacja chrześcijańska grała w jego wyborze niepoślednią rolę. I tu dochodzimy do kłopotu, który określiłbym jako jeden z największych problemów współczesnej Francji: wyprania jej tożsamości z etyki samoograniczenia na rzecz etyki samospełnienia. Lieutenant-colonel Beltrame działał tak, jak mu dyktowało jego sumienie. Na gruncie etyki samospełnienia jego gest jest niezrozumiały, dopiero na gruncie etyki samoograniczenia odzyskuje sens. Francja zbudowała swoją tożsamość na doświadczeniu Wielkiej Rewolucji, która była - także - buntem wobec Kościoła. W kraju nad Wisłą tego nie chcemy rozumieć, ale świat idei istnieje i bez naszego przyzwolenia. Otóż, ten XVIII-wieczny bunt wobec Kościoła miał swoje racje. I one po części przyczyniły się do wytworzenia pod koniec XIX wieku modelu państwa, w którym religia nie ma prawa bytu w przestrzeni publicznej. Zarazem ten model (la laicité) miał wtedy silny szkielet moralny: wśród jego wartości poświęcenie i samoograniczenie w imię dobra wspólnoty grały podstawową rolę. Taka była laicité w epoce Julesa Ferry i Jeana Jauresa, może jeszcze trochę w epoce gen. de Gaulle’a (prywatnie katolika). Współcześnie jednak jest inna: poświęcenie i samoograniczenie w imię dobra wspólnoty nie mają już tego uprzywilejowanego miejsca, co dawniej, chowają się po zakamarkach narodowej tożsamości wypierane przez mit człowieka wyzwolonego z wszelkich ograniczeń, a więc z wszelkich obowiązków moralnych wobec wspólnoty. Laicité rozwodniła swój przekaz moralny, etyka laicka nie ma takiego stałego zasilania ideowego, jakie mają religie - a te zostały przegnane z przestrzeni publicznej. W momencie zatem, kiedy na tę pustą Agorę wkroczył islam z jego silną tożsamością i z etyką świętej wojny z niewiernymi, Republika stała się niemal bezbronna. Dopiero czyn taki jak lieutenanta-colonela Arnauda Beltrama przywraca jej siłę moralną. I teraz: albo Francja będzie potrafiła uznać, że chrześcijaństwo może mieć swój wkład w kanon moralny Republiki, albo odrzuci tego alianta i pozostanie bezradna wobec wojującego islamizmu. Nie idzie mi tu o środki materialne: służby specjalne i ich techniki operacyjne (przeszukiwanie sieci społecznościowych, infiltrację środowisk islamistycznych...), politykę penalną, politykę imigracyjną. Wszystko to można robić, lepiej lub gorzej, w miarę posiadanych środków i rozumu politycznego, ale w ostatecznym rachunku liczy się to, co wojskowi nazywają morale wojska. Pytanie jest proste: czy Francja (a szerzej - zachodnie demokracje, bo problem nie jest tylko francuski) potrafi przeciwstawić gotowości do ofiary z życia islamistów - gotowość do ofiary z życia obrońców demokracji. Chrześcijaństwo, czego byśmy złego nie powiedzieli o jego niegdysiejszym sojuszu z feudalnymi tronami, albo o współczesnym antyświadectwie księży-pedofilów, jest ciągle taką siłą duchową. Albo zechce się to uznać, co zwiększy szansę na obronienie zachodniego modelu życia na Zachodzie (już nie w Iraku czy Afganistanie, o czym kiedyś naiwnie marzono), albo zechce się nadal uważać każdą religię za wroga wolności, co tę szansę wymownie pomniejszy. Roman Graczyk