Jeśli "Libération" padnie albo radykalnie się zmieni, tracąc swoją tożsamość, będzie to koniec pewnej epoki. Nie tylko dlatego, że ta gazeta to symbol lewicy post'68 (wszakże, odnotujmy, swego czasu sympatyzującej z naszą "Solidarnością"). Może bardziej dlatego, że ten sam los grozi całej prasie ogólnoinformacyjnej - niezależnie od koloru ideowego. Jakiś rok temu pisałem dla "Forum" tekst o kryzysie francuskiej prasy. Jego wydźwięk był taki, że wobec zmian technologicznych (internet) i rozwoju prasy bezpłatnej tendencja jest jednoznacznie zniżkująca, i mimo hojnego, wdrażanego przez kilka lat planu pomocy publicznej, ta tendencja nie odwróciła się. Wtedy też przywoływałem niejakiego Nicolasa Demoranda, dyrektora "Libération", który miał ambitny plan pożenienia gazety internetowej z gazetą papierową. Demorand mówił wtedy: "W lutym lub marcu [roku 2013 - RG] pokażemy publiczności nowy format gazety, który będzie bardziej treściwy i bogatszy przy tej samej liczbie stron. Dzisiaj zarysowuje się podział zadań między informacją elektroniczną, która walczy o minuty, a nawet o sekundy, wykorzystując do tego technikę powiadomień na smartfony oraz namysł nad informacją, jej pogłębienie, które mają miejsce w wydaniach papierowych. Taka jest ogólna ewolucja mediów. "Libération", będąca dziennikiem, będzie produkować jeden tygodnik dziennie". Taki był plan. Niestety, w roku 2013 "Libé" zanotowała spadek sprzedaży o 15 proc., przebijając (ale w dół) psychologiczną barierę 100 tys. egzemplarzy. W tej sytuacji właściciele domagają się oszczędności. W ramach oszczędności planuje się przekształcenie tego kultowego kiedyś dziennika lewicy w sieć społecznościową, zawierającą w sobie pod jednym szyldem różne media (radio, telewizję, fora dyskusyjne, eventy, a także odpowiednio przekształconą wersję papierową gazety). Mało tego, planuje się nawet radykalne przekształcenie funkcji budynku - siedziby redakcji. Przestrzeń zajęta przez dotychczasową redakcję zostałaby znacznie zredukowana, reszta służyłaby wymienionym wyżej funkcjom oraz byłaby otwarta dla publiczności (wystawy, dyskusje etc.) Ten projekt wywołał wściekłość dziennikarzy, którzy na "jedynce" swojej gazety napisali wielką czcionką: "Jesteśmy dziennikiem, a nie restauracją, siecią społecznościową, przestrzenią kultury, studiem telewizyjnym, barem, inkubatorem start-up’ów". Ciekawa historia. Być może sprawa schyłku "Libération" w dotychczasowej postaci jest przesądzona. Żyjemy wszak w epoce, w której niestety zanika dawne pojęcie informacji, a tym bardziej debaty. Być może ten sam los spotka niedługo np. francuski prawicowy dziennik "Le Figaro". Jest też w tej historii ziarno ironii polegające na tym, że od ciosów nowoczesności padają jej zagorzali heroldowie. Tylko czy jest to naprawdę pocieszające?