Piszą postępowi katolicy w liście otwartym do Episkopatu: "wpisanie tęczy [w wizerunek Matki Bożej - RG] nie jest, naszym zdaniem, obrazą uczuć religijnych, gdyż tęcza nie jest symbolem uwłaczającym". Hm.., a skąd sygnatariusze tego listu to wiedzą? Gdyby zapytali zwykłych katolików, to zapewne by usłyszeli, że, owszem, jest to profanacja ich świętych symboli wiary. Zamiast pytać, stwierdzają więc autorytatywnie, że tęcza domalowana przez Panią Podleśną, nie musi być tęczą LGBT (bo tęczę ma np. Matka Boska Kodeńska). Niepotrzebnie się przy tej interpretacji dzieła tak upierają, bo Pani Podleśna, w końcu jego autorka, podkreśla, że taką właśnie nieheteronormatywną tęczę miała na myśli. Powiadają dalej sygnatariusze, że Kościół powinien był napiętnować słowa Jarosław Kaczyńskiego ("kto podnosi rękę na Kościół, podnosi rękę na Polskę"), ponieważ Kościół "jest powszechny, a nie polski, nie partykularny". Dziwaczne to rozumowanie. Przecież z uniwersalizmu Kościoła nie wynika, że nie jest on najściślej związany z dziejami polskiego narodu (przepraszam za użycie tego nieprzystojnego dla uszu postępowych katolików słowa, ale sądzę, że czasach Bogurodzicy czy strajku szkolnego we Wrześni spoiwem wspólnoty było raczej poczucie polskości niż cokolwiek innego). Ciekawe, jak by to miało wyglądać? Na przykład zbiera się Konferencja Episkopatu Polski i ogłasza list pasterski, stwierdzający, że katolicyzm - wbrew pokutującym jeszcze tu i ówdzie przesądom - wcale nie był ostoją polskości w naszych narodowych (o nie, w naszych społeczno-obywatelskich) dziejach, a jeśli trochę był, to błądził. Czy tak byłoby dobrze? A może powinien jeszcze Episkopat odprawić mszę ekspiacyjną koncelebrowaną za swoje wielowiekowe odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne, za przysięgę Kościuszki na Rynku w Krakowie w 1794 r. i za księdza Skorupkę, który pod Radzyminem w 1920 r. niewątpliwie nadużył symboli religijnych do celów doczesnych, żeby nie powiedzieć nacjonalistycznych? No dobrze, trochę się tu wyśmiewam z tego listu. Wyśmiewam się, żeby pokazać, że jego sygnatariusze, których wielu skądinąd wysoko cenię, popadli w jakiś amok. Bo taki rodzaj tolerancji, jaki tu prezentują, oznacza w istocie aprobatę dla treści dowolnie antykatolickich. Stary Wolter miał rację, tolerancja to znoszenie poglądów, z którymi się nie zgadzamy, a nawet takich które są nam obce i wstrętne. Ja na przykład tolerowałem pismo "Nie" (czy ono jeszcze wychodzi?), chociaż oceniałem je jako prasową kloakę - jego twórca i szef, Jerzy Urban, tego nie krył, głosząc otwarcie ideologię panświnizmu. Czytanie tego pisma napawało mnie odrazą, ale nigdy nie nawoływałem do jego zamknięcia, ograniczenia dystrybucji itp. Dlaczego? Bo wolność słowa jest czymś większym, niż dyskomfort istnienia pisma "Nie". Podobnie, choć nie identycznie, postrzegam akcję Pani Elżbiety Podleśnej. Jej czyn jest dla mnie głęboko niesmaczny, nietaktowny i agresywny. Nie wydaje mi się możliwe, by był popełniony bez świadomości ranienia wielu milionów ludzi w Polsce. Sprawa, której broni Pani Podleśna, wydaje mi się kontrowersyjna: owszem, stoją za nią pewne racje, ale formy działania (i po trosze treść) ruchu LGBT w Polsce już na obronę nie zasługują. Zatem tolerancja tu oznaczałaby tylko tyle, że krytykuje się zatrzymanie aktywistki przez policję o szóstej rano. Być może to, że art. 196 kk o ochronie uczuć religijnych powinien być na nowo przemyślany. Czy zniesiony? Nie wiem tego, ale nie wykluczam z góry takiej opcji. Z pewnością minister Brudziński nie powinien był ogłaszać tego zatrzymania publicznie i robić z niego oręża w walce politycznej. I tyle. Natomiast deklarowanie wszem i wobec, że się stoi murem za Panią Podleśną jest infantylne i stadne. Jest esencją postawy leminga, który zanim pomyśli, przeciw czemu protestuje, na wszelki wypadek protestuje, jeśli tylko ma pewność, że to przyczyni kłopotów PiS-owi. Zatem ja na wszelki wypadek wyjaśnię: życzę PiS-owi jak najszybszej utraty władzy, ale to jeszcze nie powód, żebym stał murem za Panią Podleśną. Nie stoję. Nie stoję za nią murem, po pierwsze dlatego, że nie wydaje mi się, żeby sprawa osób LGBT domagała się w naszym kraju jakichś rewolucyjnych zmian, a już tym bardziej, żeby domagała się rewolucyjnych zmian w Kościele. Argument z nadużyć seksualnych w Kościele, którego niektórzy chcieliby w tym miejscu użyć, jest nietrafiony. Jest wprost przeciwnie: to właśnie nadmierna pobłażliwość Kościoła dla penetracji jego struktur przez homoseksualistów przyczyniła się w niemałym (chociaż nie wyłącznym) stopniu do tej Sodomy i Gomory, którą dziś w Kościele widzimy. Zgoda, jest cierpienie osób LGBT z powodu niezrozumienia i z wielu innych powodów. Ale jest też cierpienie osób mobbingowanych, cierpienie osób niepełnosprawnych fizycznie, cierpienie osób autystycznych i wielu innych. Nie widzę sposobu, żeby radykalnie to cierpienie wyeliminować, a już na pewno nie jest dobrym sposobem działanie typu podpisania Karty LGBT przez władze Warszawy. Jakoś te problemy trzeba rozwiązywać, ale w duchu rozsądku i obrony wrażliwości wszystkich, nie zaś w duchu LGBT-owskiej krucjaty i monopolu na wrażliwość tylko osób nieheteronormatywnych. Nie stoję za nią murem, po drugie dlatego, że nie wydaje mi się, iżby przesłanie chrześcijańskie było identyczne (a co najmniej niesprzeczne) z przesłaniem LGBT-owskim, jak powiadają niektórzy postępowi katolicy. Dzień, w którym Kościół zgodzi się na wyświęcanie homoseksualistów, będzie moim ostatnim dniem przynależności do tej instytucji. Postępowi katolicy powiedzą na to - pospiesznie i stadnie - że jestem homofobem. No cóż, skoro tak muszą... A ja po prostu uważam, że katolicka etyka seksualna jest - grosso modo - właściwa, zaś taka zmiana z pewnością ją zrujnuje. Dziś taka perspektywa wydaje jeszcze odległa, ale przypominam, że 30 lat temu poglądy wypowiadane dziś w tych sprawach w Kościele całkiem otwarcie, wydawały się snem wariata. Postęp zatem nadchodzi. Dla mnie wiele z jego przejawów to wyraz aberracji naszych czasów, ale dla postępowych katolików jest to nieubłagana konieczność historyczna, niczym przemiana feudalizmu w kapitalizm dla Marksa. Więc zanim rozum całkiem przegra, chciałbym się zastrzec: nie w moim imieniu. Jeśli by tak było, jak twierdzą niektórzy (ale jednak coraz liczniejsi) postępowi katolicy, że nie ma sprzeczności pomiędzy przesłaniem Ewangelii, a przesłaniem ruchu LGBT, to ci sami sygnatariusze listu do Episkopatu powinni wobec zbliżających się wyborów europejskich walczyć o wartości pro-rodzinne. Na przykład gardłować na rzecz podpisywania przez polskich kandydatów do PE deklaracji Stronger Family for a Flourishing Society. Jest to deklaracja-zobowiązanie kandydatów do zabiegania w PE o umocnienie tradycyjnej rodziny między innymi: o wysoką dzietność Europejczyków; o uwzględnianie interesów tradycyjnej rodziny we wszystkich prawnych regulacjach europejskich; o uznanie komplementarności kobiety i mężczyzny; o wspieranie instytucji małżeństwa; o poszanowanie życia ludzkiego od poczęcia do naturalnej śmierci. Jak dotąd (dane z 7 maja) spośród polskich kandydatów na posłów do Parlamentu Europejskiego podpisali ją: Dominika Figurska-Chorosińska, Marek Jurek, Ewa Nitecka, Konstanty Radziwiłł, Ewa Tomaszewska. Pięcioro zaledwie. Mało, czyż nie? Może byłoby dobrze nagłośnić tę deklarację po to, żeby więcej kandydatów z Polski ją podpisało? Może postępowi katolicy się w to włączą? Myślę, że wątpię.