Niektórzy zwracają uwagę na to, że nie wiemy, jakie w rzeczywistości na Hradczanach padły słowa, gdyż to, co znamy, jest wersją przygotowaną jednostronnie przez urzędników prezydenta Klausa. Być może mają rację i w rzeczywistości Daniel Cohn-Bendit nie był aż tak arogancki, a Vaclav Klaus nie był aż tak opanowany, jak podaje znany nam zapis rozmowy. Przyjmijmy nawet, dla dobra dyskusji, że tak właśnie było. Ale jaki wtedy uzyskalibyśmy obraz? Zobaczylibyśmy posłów do Parlamentu Europejskiego zachowujących konwencjonalne formy, ale przecież wywierających naciski na głowę suwerennego państwa członkowskiego Unii. Czy to się godzi, tak w ogóle? I czy to jest do pogodzenia z zasadą równości? Zmiany traktatowe w Unii są bowiem dokonywane wedle reguły jednomyślności: sprzeciw jednego, choćby najmniejszego państwa, równa się nieprzyjęciu nowego traktatu. Tak się składa, że wizyta europejskich posłów u prezydenta Czech niemal zbiegła się w czasie ze szczytem brukselskim, na którym podjęto pewne decyzje co do dalszych losów traktatu lizbońskiego. Rada Europejska zdecydowała, że w zamian za zgodę Irlandii na przeprowadzenie ponownego referendum Unia godzi się pójść Dublinowi na pewne ustępstwa (np. komisarzy ma nie być 18, jak przewiduje traktat, ale 27, wedle zasady: jeden kraj - jeden komisarz) . Ale co to w istocie znaczy? To znaczy, że Unia ominęła własną zasadę, zgodnie z którą traktat odrzucony w jednym kraju, jest odrzucony przez Unię, choćby "za" opowiedzieli się wszyscy pozostali członkowie UE. Irlandczycy już głosowali: w czerwcu powiedzieli traktatowi "nie" i w tym momencie powinniśmy uznać zgodnie, że traktat padł. Aby dalej nad nim pracować, trzeba byłoby go wspólnie zmienić i poddać ponownej procedurze ratyfikacyjnej we wszystkich 27 krajach członkowskich. Eurosceptycy mają dowód na to, że górnolotne zasady Unii są podszyte fałszem. Zacierają ręce, bo idea jedności europejskiej jest im wstrętna, myślą więc, że im bardziej Unia się kompromituje, tym dla Polski lepiej. Niżej podpisany jest euroentuzjastą, więc szlag go trafia, gdy Europa się kompromituje. Ale trafia go szlag nie tylko z troski o Europę, także z niepokoju o Polskę. Bo Polska w pojedynkę nic nie znaczy i - w dającej się przewidzieć przyszłości - nic nie będzie znaczyć w świecie. Może natomiast realizować swoje narodowe cele jako aktywny uczestnik większego politycznego podmiotu pod warunkiem, że będzie postępować umiejętnie. Aby, działając w ramach tego zbiorowego podmiotu, osiągać sukcesy, trzeba spełniać dwa warunki. Trzeba wyzbyć się systematycznej podejrzliwości wobec Unii. Ale trzeba też umieć walczyć o swoje. Tak zabiegał o polskie interesy na ostatnim szczycie Tusk i jego ekipa (prezydent asystował i nie przeszkadzał, dobre i to). Polska udowodniła, że trzeba się z nią liczyć. W przyszłości naszą ambicją powinno być udowodnienie, że potrafimy upomnieć się o zasady wtedy, gdy czołowe państwa UE o nich zapominają. Bo tym razem to Unia, także przy pomocy Polski, zapędziła do kąta pewien mały kraj. Jeśli nie pokażemy, że traktujemy europejskie zasady serio, kiedyś to nas zapędzą do kąta. Z drugiej jednak strony w interesie Polski nie leży osłabianie spoistości Unii, lecz przeciwnie, jej wzmacnianie. Dlatego rozumiem prezydenta Kaczyńskiego, gdy nie chce przykładać ręki do izolowania Irlandii. Nie rozumiem go zaś w tej mierze, w jakiej zdaje się liczyć po cichu na to, że reforma Unii (jej wzmocnienie) padnie razem z kolejnym irlandzkim "nie". Roman Graczyk