Ale sprawa jest naprawdę poważna. Było nie było, podczas tych negocjacji decydują się losy belgijskiego państwa. Wyobrażam sobie, co by się działo w takiej sytuacji w Warszawie: popadlibyśmy w stan politycznej histerii. A tu: pełny spokój. Bo w Brukseli w trakcie negocjacji na temat sformowania rządu panuje zasada, że liderzy polityczni nie udzielają jakichkolwiek wyjaśnień mediom. Jedynym uprawnionym jest ewentualny przyszły szef rządu, ale ten zachowuje daleko idącą powściągliwość (po raz pierwszy od dawna zabrał głos wczoraj, po wizycie u króla). Stosownie do tego także politycy partyjni pomniejszego szczebla siedzą cicho. Owszem, są pewne przecieki z kręgu negocjatorów, lecz nader ogólnikowe. W efekcie na co dzień w mediach zabierają na ten temat głos tylko politolodzy i publicyści. Ani jedni, ani drudzy nie mają jednak politycznego paliwa, które rozgrzewa emocje, bo nie mają dostępu do informacji o przebiegu rozmów koalicyjnych (albo mają dostęp, ale trzymają język za zębami, co na jedno wychodzi). W efekcie negocjatorzy pracują w swoim gronie. Do rozlicznych sprzeczności, jakie tam naturalnie panują, nie dochodzą więc nowe, wywoływane przez politycznych zagończyków i żądne sensacji media. Jak to możliwe? - musi zapytać zdziwiony przybysz znad Wisły. Pierwszym, który próbował po wyborach utworzyć koalicyjny rząd, był lider flamandziej partii Nieuw-Vlaamse Alliantie, Bart de Wever. Nie udało mu się, co zresztą niezbyt dziwi, bo N-VA otwarcie głosi, że jej celem jest niepodległa Flandria. Elio Di Rupo, polityk francuskojęzycznej Parti Socialiste, przejął po nim misję stworzenia rządu. Frankofoni opowiadają się za utrzymaniem wspólnego państwa, ale pod presją Flamandów poszli teraz na bardzo duże ustępstwa, godząc się na przekazanie wielu istotnych kompetencji, pozostających jeszcze w gestii rządu, regionom. Wtedy Bart de Wever położył na stole nowe żądanie: zmiana ustawy o finansowaniu regionów. Frankofoni widzą w tym próbę obejścia tylnymi drzwiami kompromisu dotyczącego zmian instytucjonalnych, który się już zarysował. Kością niezgody pozostaje Bruksela - miasto w ogromnej większości francuskojęzyczne, ale otoczone ze wszystkich stron terytorium flamandzkojęzycznym. Frankofoni obawiają się, że de Wever w istocie zmierza do likwidacji Brukseli jako odrębnego regionu (obok Flandrii i Walonii) i jej inkoropracji do Flandrii. Dla frankofonów taka perspektywa to - toutes proportions gardees - coś jak dla Żydów przejęcie Jerozolimy przez Palestyńczyków. No więc mamy impas, co się zowie. Otóż teraz wyobraźmy sobie analogiczną sytuację w Polsce. Oczywiście w granicach tego, co jest wyobrażalne. Polska się nie rozpada, nie ma struktury federalnej, ani dwóch społeczności o odmiennych językach, tradycjach i dążeniach politycznych. Polska nie ma też króla, tylko prezydenta, co jednak jest na tym tle różnicą mało istotną. Ale wystarczy sobie przypomnieć temperaturę sporu politycznego z okresu uchwały lustracyjnej Macierewicza (1992), afery Rywina (2003-2004) czy choćby - co najbardziej przykre - z okresu ostatnich wyborów prezydenckich i po nich (nieszczęsny spór o krzyż na Krakowskim Przedmieściu). Wyobraźmy sobie, że mamy jakiś wielki kryzys polityczny, i że w obliczu powagi sytuacji ani dziennikarze, ani polityczni harcownicy nie dolewają oliwy do ognia. Że ani Niesiołowski z Kutzem, ani Brudziński z Kurskim nie eskalują, obrażając swoich politycznych przeciwników. Że - słowem - konflikt toczy się swoim torem, bez dodatkowych manipulacji. Odpowiadam: w Polsce coś takiego nie byłoby możliwe. To pokazuje miarę politycznego rozpasania, w jakie popadliśmy ostatnimi laty. Nie, żebym nawoływał do wyciszenia sporów. Spory w demokracji muszą być: jak jest o co się kłócić, trzeba się kłócić. Ale musi też być jakieś minimum zasad organizujących życie polityczne. Zasad, których wszyscy uczestnicy sporów przestrzegają, chociażby w danym momencie dla ich partyjnego interesu lepiej byłoby ich nie przestrzegać. Jakie jest to polskie minimum zasad? Roman Graczyk