Kiedy opozycja jeszcze nie ochłonęła, rządząca większość zrobiła kolejny krok w walce o utrzymanie daty 10 maja jako dnia wyborów prezydenckich: projekt ustawy zezwalającej wszystkim wyborcom na głosowanie korespondencyjne. A dziś dowiadujemy się o modyfikacji tego projektu: korespondencyjne głosowanie ma być nie uprawnieniem, ale obowiązkiem dla wszystkich głosujących. Przede wszystkim, zanim wdam się w spekulacje o politycznych racjach w tym sporze, chcę wyraźnie powiedzieć, że i zmiany w prawie wyborczym z ubiegłej soboty, i te, mające być głosowane przez Sejm jutro, są bezprawne - niezależnie od treści nowych regulacji. Są bezprawne z mocy prawa, bo łamią generalną regułę, że nie modyfikuje się prawa wyborczego na mniej niż sześć miesięcy przed terminem wyborów. To, oczywiście, nie kończy sprawy, bo rząd się nie zatrzyma sam z siebie, a mechanizmy kontrolne (np. Trybunał Konstytucyjny) już nie działają. Jeśli kolejna nowelizacja zostanie zatem jutro uchwalona, rozgrywka polityczna będzie się toczyć dalej. Wtedy Senat będzie miał 30 dni na ustosunkowanie się do projektu i wygląda na to, że tym razem wykorzysta całe 30 dni. Ciekawe, jak zachowa się większość senacka, kiedy większość sejmowa jutro w ostatniej chwili dorzuci coś do projektu, tworząc nowy pakiet: jakiś bonus dla ludzi plus obowiązkowe głosowanie korespondencyjne? Pewnie większość senacka powie, że to pułapka i zagłosuje przeciw - będzie miała rację. Na to większość sejmowa powie, że opozycja nie chce dać Polakom owego bonusa - i, literalnie rzecz biorąc, też będzie miała rację. Wszystko to będą jednak polityczne przepychanki bez znaczenia. Nie ma bowiem żadnego znaczenia, jak ostatecznie zagłosuje Senat, a jedynie to, kiedy zakończy prace nad projektem. Obstawiam, że po 30 dniach, czyli 2 maja - na osiem dni przed datą wyborów. Zatem interesujące politycznie pytanie brzmi, czy większość sejmowa czyli PiS, czyli Jarosław Kaczyński, pójdą w zaparte i zorganizują wybory w nowej formule w ciągu ośmiu dni. Nominalnie to możliwe, tym bardziej, że wszystkie potrzebne do tego rozporządzenia ministerialne władza będzie miała przygotowane zawczasu. Ale jest pewne, że taka zmiana spowoduje gigantyczny chaos. Nie mówiąc już o całkiem zasadnych wątpliwościach dotyczących tej formy głosowania jako takiej (chichot historii: PiS do niedawna było pryncypialnym przeciwnikiem takiego głosowania): jak zagwarantować tajność głosowania, jak ustrzec się ingerencji czynników niepowołanych między nadaniem przesyłki a jej odebraniem przez komisję wyborczą, co z kontrolą wyborów przez międzynarodowych obserwatorów w czasie epidemii, co z powołaniem komisji wyborczych? Za PRL-u wybory w ogóle były fikcją, ale już przed wojną (od 1928 r.) mieliśmy problem z ich rzeczywistą konkurencyjnością, mówiło się wtedy, że nieważne, kto oddaje głosy, ważne, kto je liczy. Tu mielibyśmy podobny problem. Ale oto mówi się, że w obozie władzy narodziły się nowe napięcia na tle sporu o datę wyborów. Wicepremier Jarosław Gowin wyraźnie stwierdza, że jego Porozumienie chce przesunięcia wyborów o rok. Jeśli Pan Minister wytrzyma presję Nowogrodzkiej i jeśli jego posłowie okażą się mieć kręgosłup, to większość rządząca może mieć z tym poważny kłopot. Naturalnie to tylko hipoteza, zakładając jednak, że spór jest na serio, Gowinowcy głosowaliby jutro przeciw, to zaś skończyłoby się dymisją ministrów Porozumienia i wyjściem ich ugrupowania z koalicji. Gdybyśmy mieli stan nadzwyczajny wprowadzony zgodnie z Konstytucją, rząd nie mógłby być obalony, ale w obecnym stanie prawnym - moim zdaniem, bezprawnym - jakiegoś dziwacznego i nieznanego Konstytucji stanu zagrożenia epidemicznego, rząd z takich gwarancji nie korzysta. Po wyjściu Gowinowców, PiS straciłby większość i sam musiałby się podać do dymisji. Ale czy rzeczywiście by się w takiej sytuacji podał do dymisji? W 1929 roku rząd sanacyjny popadł w Sejmie w mniejszość, a mimo to obóz sanacyjny rządził Polską jeszcze przez następne 10 lat. Czy tak byłoby i tym razem? Roman Graczyk