Zauważmy bowiem, jak planowano wprowadzić zmiany. Cel, jaki im przyświeca, nie jest na ogół kontestowany, bo skoro wszystkie instytucje pracują wedle rygorów właściwych dla czasu epidemii, to dlaczego Sejm miałby być z tego wyłączony? Ale, żeby zmiana instytucjonalna miała prawne podstawy, trzeba ją przeprowadzić zgodnie z obowiązującym prawem. A tu złamano by podstawową regułę lex retro non agit. Bo oto najpierw Sejm miał procedować w nowym (zdalnym) trybie i w tym trybie uchwalić prawo do pracy w tym trybie. Tak się nie da, zachowując ogólne reguły prawodawstwa. A nawet: zachowując powagę należną prawodawcy. Ktoś powie: wszystko jedno jak, byle skutecznie, bo trzeba szybko uchwalić pakiet ustaw pomocowych, m.in. na rzecz pracodawców i pracowników, którzy ucierpieli (i jeszcze ucierpią) finansowo z powodu epidemii. Tako rzecze na przykład posłanka Anna Maria Żukowska z Lewicy. "Mamy szereg wypowiedzi konstytucjonalistów [...] że to wcale nie jest tak, że nie może odbywać się posiedzenie sejmu w formie zdalnej". I dalej: "W Parlamencie Europejskim umożliwiono głosowanie mailowe. Decyzję tę podjął jednoosobowo przewodniczący Parlamentu. Polaków nie interesuje, jaki jest regulamin, a to kiedy przepisy zostaną wdrożone. [...] Polaków obecnie interesuje to, czy będą mieć za, co kupić jedzenie, czy zachowają swoje miejsca pracy, czy też swoje firmy" (https://www.gazetaprawna.pl/artykuly/1463811,posiedzenie-sejmu-pandemia-koronawirusa. Bardzo wiele nam mówi ta wypowiedź. Nie o zasadach prawodawstwa, bo o tym Pani Posłanka nic nie wie. Ale o jej (czy także jej klubu parlamentarnego?) stosunku do zasad państwa prawnego. Prześledźmy to po kolei. Co do tego, że zdalne posiedzenie Sejmu, włącznie ze zdalnym głosowaniem, nie jest niezgodne z Konstytucją - zgoda. Konstytucja mówi o podejmowaniu uchwał sejmowych "w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów", ale ponieważ powstała 23 lata temu, jej twórcy nie zakładali, że technicznie możliwa jest praca Sejmu w trybie wideokonferencji. Interpretowałbym więc słowo "obecność" nie jako "fizyczne przebywanie w jednym miejscu". Co do decyzji przewodniczącego Parlamentu Europejskiego, nie było tak. Decyzja została podjęta po konsultacji z wszystkimi grupami PE i na zasadzie consensusu. Ale mamy problem, bo szczegóły organizacji posiedzenia i głosowania określa regulamin Sejmu - i tu już nic nie pomoże wykładnia uwzględniająca nowe technologie. Co do tego, zatem, że Polaków nie interesuje, jaki jest regulamin Sejmu - prawda i nieprawda. Prawda, że na ogół ludzie nie obserwują prac parlamentarnych z regulaminem obrad w ręku. Ale nieprawda o tyle, że konsekwencje tej drogi na skróty mogą być bardzo poważne i dalekosiężne. Włącznie z tym, że podjęte w bezprawnym trybie decyzje będą mogły być w przyszłości podważane. A chodzi wszak o cały pakiet ustaw, zawierających daleko idące zmiany w zakresie powinności (głównie co do danin publicznych) obywateli, przedsiębiorstw i samego państwa. Z tego mogą się w przyszłości wyłonić roszczenia finansowe na wielką skalę. Nie trzeba nam do kłopotów, które obecnie przeżywamy, dodawać jeszcze tego. Ale jest i sprawa - w moim przekonaniu - poważniejsza: kultura prawna Polaków. Drogą na skróty chciały pójść Prawo i Sprawiedliwość, Lewica i PSL, przeciwne były: Koalicja Obywatelska i Konfederacja. Dosyć oryginalne te sojusze, trzeba przyznać. Dlaczego PiS tak działa, rozumiem, ciekawe jest pytanie, dlaczego dołączyły do niego Lewica i PSL. PiS ma polityczny interes w tym, żeby poprzez nowe obejścia reguł przykryć nieco swoje obejście wcześniejsze i najważniejsze: dotyczące stanów nadzwyczajnych i wyborów. Opozycja dała się ograć, popierając ustanowienie, na początku marca, nowego stanu nadzwyczajnego de facto, nieprzewidzianego przez Konstytucję (mamy w ustawie zasadniczej stan wojenny, stan wyjątkowy i stan klęski żywiołowej). Ta bowiem określa, jakie prawa obywatelskie mogą w czasie ich obowiązywania być ograniczone, a jakie nie, a także stanowi, że w czasie ich obowiązywania i trzy miesiące po ich zakończeniu nie przeprowadza się wyborów. Ponieważ zaś naturalną koleją rzeczy w stanie zagrożenia społeczeństwo skupia się wokół władzy (lubiąc ją, czy nie), bo tylko władza ma instrumenty dla jakiej takiej obrony przed zagrożeniem, PiS dąży do utrzymania majowej daty wyborów. Swoją drogą, najnowszy sondaż (https://wyborcza.pl/7,75398,25820060,dlaczego-pis-prze-do-wyborow-podczas-epidemii-zamowilismy.html), pokazujący poparcie dla kandydatów w dwóch wariantach - wyborów 10 maja i później, po ustaniu epidemii - wiele mówi. Bo oto Polacy, gdyby mieli głosować 10 maja poparliby masowo (65 proc.) kandydaturę urzędującego prezydenta, zaś gdyby mieli głosować w drugim terminie, poparliby by go tylko relatywnie (41 proc.) Gigantyczna różnica, która, politycznie rzecz ujmując, sprowadza się do tego, że w wyborach majowych Pan Prezydent wygrałby już w pierwszej turze, a w późniejszych nie. Te dziwaczne wyniki biorą się stąd, że zupełnie inny politycznie byłby skład elektoratu w wariancie majowym, przy frekwencji 31 proc., niż w wariancie późniejszym, przy frekwencji 61proc. Ale mimo tych zastrzeżeń, rozumując na zimno, wynik tego sondażu jest dla PiS-u pouczający i krzepiący. Ma taki sens, że jego twardy elektorat mniej się boi koronawirusa, a to znaczy, że przy urnach dokona się selekcja polityczna odwrotna od tej naturalnej. Starsi ludzie masowo zagłosują, za co potem część z nich zapłaci zarażeniem (siebie lub innych osób). Gdyby do wyborów w tych warunkach doszło, ich wyniki byłyby ważne, ale w takim rozumieniu w jakim ważne są wyniki wyborów np. Aleksandra Łukaszenki. Czy ta fikcja się utrzyma? Bardzo ciekawe pytanie. Roman Graczyk