Inaczej mówiąc, te wybory stały się interesujące, bo przypuszczalnie wynik do końca będzie niepewny, a ostateczna różnica pomiędzy zwycięzcą a pokonanym - niewielka. Z punktu widzenia żywotności demokracji to jest dobra wiadomość (są też i złe wiadomości, pisałem tu o tym np. przed tygodniem). Wracamy do polaryzacji. Wyraźnie dwóch kandydatów wysforowało się na czoło sondaży. Dla Rafała Trzaskowskiego nie jest bardzo ważne, czy osiągnie w pierwszej turze wynik w okolicach 30 czy 15 procent - pod warunkiem, że będzie drugi, czyli wejdzie do drugiej tury. Za to ważne jest, żeby w drugiej turze zmobilizować do poparcia swojej kandydatury wyborców Hołowni, Kosiniaka-Kamysza i Biedronia. Dlatego teraz, rywalizując z nimi, nie może zarazem palić mostów. Dla Andrzeja Dudy nie jest bardzo ważne, czy zdobędzie w pierwszej turze 45 czy 35 procent głosów - dopiero przekroczenie 50 procent miałoby znaczenie, ale to już wydaje się poza zasięgiem. Za to ważne jest, żeby w drugiej turze przekonać do głosowania na siebie wyborców Bosaka, Żółtka i Jakubiaka. Kiedy rośnie polaryzacja, wybory już w pierwszej turze częściowo przybierają charakter ostatecznego starcia z drugiej. Taka jest logika tej rywalizacji. Trzaskowski jest dla PO/KO znacznie lepszym kandydatem niż była Kidawa-Błońska. Także dlatego, że dynamika jego notowań jest rozwojowa, a tak nie było, gdy kandydowała Pani Marszałek. Dość powiedzieć, że gdy Trzaskowski ogłosił swoją kandydaturę, sondaże dawały mu od razu drugie miejsce, ale zarazem wskazywały, że większe szanse na pokonanie w drugiej turze Pana Prezydenta mają Szymon Hołownia i Władysław Kosiniak-Kamysz. Obecnie to prezydent Warszawy jest oceniany jako ten, który łatwiej - i to znacznie łatwiej - mógłby pokonać Andrzeja Dudę. Wszystko to prowadzi do wniosku, że z dużym prawdopodobieństwem będziemy 12 lipca wybierać między Dudą a Trzaskowskim, zaś urzędujący prezydent nie może być pewny zwycięstwa w tym starciu. Skoro rysuje się możliwość objęcia prezydentury przez kandydata opozycji, wraca stare pytanie o polską cohabitation. Pytanie jest stare, ale okoliczności całkiem nowe. Bo ani kohabitacja prezydenta Kwaśniewskiego z premierem Buzkiem, ani ta prezydenta Kaczyńskiego z premierem Tuskiem nie miała za tło ruin państwa prawa. A to wszystko zmienia. Zawsze głosiłem, że nasza Konstytucja nie daje prezydentowi władzy rządzenia. Nie zmieniam zdania. Duch naszej ustawy zasadniczej jest taki, że rządzi większość parlamentarna, a prezydent nie może rościć sobie prawa do prowadzenia równoległej polityki. Owszem, Prezydent Rzeczypospolitej ma w ręku pewne narzędzia powściągania władzy (m. in. prawo weta), ale nie ma narzędzi kreowania własnej polityki. Prezydent przede wszystkim stoi na straży Konstytucji. Ta jego rola w normalnych warunkach nie rzuca się w oczy, skoro najwyższe władze trzymają się ustanowionych zasad. Inaczej jest wtedy, gdy się ich trzymać przestają - a to jest właśnie przypadek rządów od 2015 r., sytuacja inédite w naszej politycznej historii po przywróceniu demokracji. Takiej roli żaden prezydent nie musiał przed 2015 r. wypełniać (poza pilnowaniem samego siebie przez Lecha Wałęsę, czego jednak Noblista, uważający się za źródło reguł, nie czynił). Ale Andrzej Duda stanął wobec tego zadania jako czegoś najzupełniej realnego, a nie jako konstytucyjny katalog powinności "na wypadek, gdyby".... Bo "gdyby" właśnie się wydarzyło, poczynając od jesieni 2015 i serii ustaw niszczących Trybunał Konstytucyjny jako rzeczywisty (a więc niezależny od większości parlamentarnej) sąd konstytucyjny. A potem sprawy poszły swoim torem. A dlaczego poszły? Dlatego, że Pan Prezydent ewidentnie uchybił swoim konstytucyjnym powinnościom. Co to doświadczenie mówi nam w perspektywie ewentualnego zwycięstwa Rafała Trzaskowskiego? Mówi ono, że gdyby prezydent Warszawy wygrał 12 lipca, nie miałby innego wyjścia, jak wykonywać konstytucyjny obowiązek pilnowania Konstytucji. Czy to oznacza polityczną rywalizację z rządem Prawa i Sprawiedliwości? W żadnym wypadku. Nowy prezydent mógłby zupełnie nie podważać kierunku polityki rządu (więcej: nie powinien tego robić), a jedynie pilnować przestrzegania Konstytucji. Z pewnością wtedy rząd głosiłby, że prezydent miesza się do polityki. Tyle, że wynikałoby to z nienotowanego od 1989 r. poszerzenia granic pola "polityczności" w kierunku tego, co w państwie prawa nie jest polityką, lecz jest polem zasad. W tym sensie żyjemy od 2015 w de facto nowym ustroju. Ale został on wymuszony przez systematyczne łamanie reguł. Dlatego prezydent, który nie wahałby się bronić reguł, mógłby wytworzyć dynamikę erozji tego systemu. Roman Graczyk