Od dawna dowiadują się o rozmaitych nieprawościach ludzi Kościoła, z których najgorsze są nadużycia seksualne - i to są twarde fakty. Są tym przybici, niekiedy wściekli, szukają sposobów zaradzenia tej wysoce niekomfortowej sytuacji. Próbują coś robić w tym kierunku, ponieważ nadal czują się związani z Kościołem - mimo wszystko. Oczywiście, nadużyć seksualnych duchownych nie da się bronić w żaden sposób, są one jeszcze bardziej nie do obrony niż nadużycia seksualne przysłowiowych murarzy. Ale na pytanie, czy te i inne grzechy ludzi Kościoła rujnują ich katolicką wiarę, większość z nich jak dotąd odpowiada, że nie. Uważają, że ich wiara nieskończenie przekracza grzechy kapłanów tej wiary. Na to dowiadują się od ludzi nowoczesnych i oświeconych, że przynależą do organizacji najbardziej przestępczej w dziejach ludzkości. Słyszą, że jeśli natychmiast nie wystąpią z Kościoła, nie będą już mogli uważać się za ludzi przyzwoitych. Katolicy burzą się na takie słowa. Tym, co czyni trudną ich pozycję w dyskusji o aktualnej kondycji moralnej Kościoła, są owe - niemożliwe do zaprzeczenia - fakty. A to świeża sprawa ks. Jankowskiego, czy ks. Makulskiego, a to ciągle nierozliczona sprawa abpa Paetza. Ale środowiskom LGBT nie chodzi tylko o pokazanie tych czarnych plam, wszak ich pokazanie powinno być powinnością samych katolików. Chodzi im - jak mi się zdaje - o to, żeby uczynić Kościół instytucją moralnie nieprawomocną. Jednakże tym, co z kolei czyni trudną pozycję ludzi LGBT w tej wojnie, to fakt że nadużycia erotyczne kleru są często natury homoseksualnej. Stąd starania, żeby "zalegalizować" tak homoseksualizm, jak i inne mniejszościowe orientacje seksualne. Nie tylko "zalegalizować" w społeczeństwie, sprawić, by dla przeciętnego Polaka nie stanowiły już one problemu, żeby były taką samą odmiennością jak upodobania kulinarne czy muzyczne. Stąd kolejne Marsze Równości i ofensywa - nie bez sukcesów - w stosunku do polityki edukacyjnej władz samorządowych. Ale środowiska LGBT idą dalej i starają się także "zalegalizować" swój program w Kościele. Stąd w tych środowiskach popularność książki "Sodoma" Frederica Martela, który twierdzi, że Watykan jest opanowany przez homoseksualny styl życia duchownych (czytaj: tylko kościelna hipokryzja sprawia, że homoseksualizm nie jest uznany za zachowanie normatywne). Stąd krytyka abpa Jędraszewskiego, gdy ten - zgoda: w słowach mało miłosiernych - przestrzega przed ofensywą ideologii LGBT. Stąd list Roberta Biedronia do papieża Franciszka, skarżący się na nienawistne zachowania ludzi Kościoła w Polsce wobec mniejszości seksualnych i domagający się ich potępienia przez Papieża. Na tym tle warto czytać tekst Elizy Michalik w "Gazecie Wyborczej", która pisze, że Kościół to instytucja zdemoralizowana, która "wychowuje nie katolików, lecz fanatyków, którzy z kolei przekazują swój fanatyzm dzieciom, tworząc nigdy niekończącą się toksyczną sztafetę pokoleń [...]". Autorka twierdzi, że "fundamentalizm religijny rodziców wpływa na dzieci i jakimi ludźmi staną się maluchy wychowywane w toksycznych, fanatycznych rodzinach. I martwi się o los tych dzieci, ponieważ będą one miały w przyszłości problemy z własną tożsamością i rozwojem, nie będą potrafiły być sobą i rozwijać się zgodnie ze swoimi naturalnymi predyspozycjami, przejmą wszystkie lęki, uprzedzenia, dogmaty i chory, nienawistny sposób patrzenia na świat swoich rodziców". Ale to jeszcze nic. Do takiego dyskursu zdążyliśmy już w Polsce przywyknąć. Novum tego tekstu jest zakwestionowanie prawa katolicyzmu do obecności w dyskursie publicznym: "Pozwalając na uznawanie fundamentalizmu i fanatyzmu religijnego za jeszcze jeden normalny pogląd w przestrzeni publicznej, uprawniony i zasługujący na szacunek, traktując go jako po prostu odmienną opinię, szykujemy sobie piekło, z którego będziemy wychodzić przez dziesięciolecia". Jeśli bowiem dobrze rozumiem Autorkę, za fanatyzm religijny uznaje ona przyznawanie się do katolickiego "Credo" i do zasad moralnych opisanych w Katechizmie Kościoła Katolickiego. Dlatego twierdzę, że idzie jej o wyeliminowanie z dyskusji katolickiego punktu widzenia jako takiego, a nie jakiegoś katolickiego fundamentalizmu (którego nb. też dobrze byłoby nie eliminować z dyskusji w pluralistycznym społeczeństwie). Otóż tym tekstem "Wyborcza" idzie o krok dalej, niż stała do tej pory. Powiadam, "Wyborcza", ponieważ czytam w Wikipedii, że p. Michalik nie jest od lutego br. dla redakcji z ul. Czerskiej dziennikarzem zewnętrznym, lecz jej - co najmniej - stałym współpracownikiem. Otóż zgodnie z tą nową linią katolicyzm już nie tylko jest ideą wsteczną i opresywną. Jest on ideą niemożliwą do zaakceptowania w towarzystwie ludzi przyzwoitych. Czego by nie powiedzieć o środowisku "Gazety Wyborczej", które wszak nie ukrywało swoich agnostycznych sympatii, jest to wyraz jego ważnej ideowej ewolucji. Wprawdzie nie moja to rzecz, ale wydaje mi się, że dla katolików otwartych, od dawna tak otwartych na przekaz z Czerskiej, a tak zamkniętych na przekaz Franciszkańskiej, to jest pewien test. Jak na niego odpowiedzą? Notuję, że "Więź" piórem Zbigniewa Nosowskiego zdystansowała się od tekstu p. Michalik. Ciekawi mnie, co powiedzą/napiszą inni. I co w ogóle będzie w tej nowej sytuacji z katolicyzmem otwartym. Sojusznicy bywają ambarasujący. Dobrze byłoby, zachowując konsekwencję, założyć, że nie tylko łysi dla katolików tradycyjnych. Roman Graczyk