Bartoś dogłębnie tłumaczy w nim powody swojej drastycznej decyzji. Opisuje jak, jako młody chłopak, przystał do dominikanów, gdzie znalazł przestrzeń wolności i wspólnotę wiary, i jak potem z wolna zaczął zauważać, że w Kościele jednak nie ma wolności. To przekonanie narastało w nim w rytm jego kolejnych książek czy innych publicznych wystąpień, w których przeprowadzał radykalną krytykę Kościoła katolickiego w ogóle, a Kościoła katolickiego w Polsce w szczególności. W końcu doszedł do przekonania, że jako wolny człowiek nie może dłużej pozostawać w instytucji, która go niewoli. Przytaczam tu w wielkim skrócie tok jego rozumowania. To nie jest moja ocena sytuacji o. Tadeusza Bartosia OP w zakonie, która doprowadziła do jego odejścia, lecz streszczenie jego wywodów na ten temat. Uwagi Bartosia są interesujące, co nie znaczy, że oczywiste. Nieraz prowokują do zadawania pytań, czasem do polemiki. Pomijam tu ogromną większość kwestii szczegółowych, a chcę się skupić jedynie na sprawie wolności w Kościele jako kluczowej dla decyzji Bartosia. Nawiasem mówiąc, analogiczne poczucie braku wolności legło u podstaw podobnych decyzji wielu innych wybitnych kapłanów katolickich w ubiegłych latach, by wymienić tylko Tadeusza Gadacza, Stanisława Obirka czy Tomasza Węcławskiego. Wekslowanie zjawiska porzucania kapłaństwa na sprawy osobiste jest nieuprawnionym zredukowaniem powagi tego problemu. Kwestie życia osobistego jakoś bywają w tych przypadkach obecne, ale jeśli gorliwy kapłan szuka ukojenia swojej samotności u kobiety, to znaczy, że problemem pierwotnym jest ta samotność. Z reguły bowiem jest tak, że kapłan, gdy głosi krytykę instytucji kościelnych, zaczyna być traktowany w swoim księżowskim środowisku jak czarna owca. Ksiądz i bez tego jest samotny, w takiej zaś sytuacji jest samotny w dwójnasób. Piszę o tym, żeby zaznaczyć, że w jakiejś mierze rozumiem pretensje Bartosia do Kościoła. Kto z Szanownych Czytelników czytywał moją publicystykę przed kilkunastu laty, ten wie, że niżej podpisany nie jest bezkrytycznym obserwatorem życia kościelnego. Do dzisiaj nie zmieniłem tego nastawienia, choć mniej się publicystycznie zajmuję Kościołem (zresztą, czy możliwe jest inne dziennikarstwo z prawdziwego zdarzenia, niż dziennikarstwo z założenia krytyczne?). Zatem krytyczna postawa Bartosia nie jest dla mnie czymś gorszącym i dość dobrze rozumiem fundamentalne powody jego niezgody na kościelne status quo. Przy tym wszystkim jest jednak moment, który mnie u Bartosia drażni. Były dominikanin mówi o złamaniu ślubów zakonnych: "Prawo kanoniczne nie zostało przystosowane do współcześnie obowiązujących standardów prawnych. Choćbym więc chciał pozostać dominikaninem, nie mogę zostać na takich warunkach, bo to w gruncie rzeczy system zalegalizowanego niewolnictwa". Na czym polega nieporozumienie? Na tym, że gdy ktoś decyduje się na kapłaństwo, nie sprawdza, czy obowiązujące zasady posłuszeństwa są zgodne ze standardami praw człowieka. Bo to oczywiste, że nie są. Ale kapłaństwo to jest - jak mawia młodzież - hardcore. Kapłaństwo jest jak jazda na nartach poza wytyczonymi trasami. Kapłaństwo jest jak sport ekstremalny. Czy ktoś, kto się pisze na sport ekstremalny, może się potem skarżyć na niewygodę, czy na wielkie ryzyko odniesienia kontuzji? Może, ale przecież to jakoś nie przystoi. Bo właśnie ta niewygoda i to ryzyko stanowią konieczny składnik tego wyboru. Roman Graczyk