Przypominam katastrofę smoleńską, bo jest ona emblematyczna dla strategii komunikacji społecznej PiS-u. W tej strategii zakłada się, że to, co działa w sprawie smoleńskiej, będzie działać w każdej innej. Czym jest to "coś"? To odwołanie się do tych emocji ludzkich, które zastępują próbę zrozumienia złożonej rzeczywistości. Przecież o ile w sprawie smoleńskiej widzimy błędy i niedociągnięcia po stronie Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, to operując tymi samymi kryteriami dostrzeżemy je też po stronie Kancelarii Prezydenta. Ale tego właśnie narracja PiS-owska nie może dopuścić, bo wtedy lud PiS-owski mógłby zwątpić w teorię zamachu. Nie trzymam w tej sprawie z tymi, którzy od lat wyśmiewają się i z ludu PiS-owskiego (jako z Ciemnogrodu) i z teorii zamachu. Ja tylko twierdzę, że sprawa nie jest wyjaśniona, a dopóki nie jest, to jakiekolwiek kategoryczne twierdzenia o przyczynach śmierci Prezydenta RP i towarzyszących mu członków delegacji nie są uprawnione. To mnie odstręcza od głosowania na PiS, bynajmniej zaś nie (jak pp. Paradowską, Olejnik czy Lisa) przekonanie, że oto nadchodzi quasi-faszyzm. Żaden quasi-faszyzm nam nie zagraża, ale nadchodzi partia, której rządy nie wyglądają na nęcące dla ludzi, którzy są zawiedzeni władzą PO. Ten brak sex-appealu PiS-owskiego polega na jego chronicznym nieumiarkowaniu. Ludzie umiarkowani, różnego rodzaju sceptycy, nieskłonni do wyciągania pochopnych, a daleko idących wniosków, po prostu nie poprą partii, która proponuje tak uproszczone - nie bójmy się słów: demagogiczne wyjaśnianie rzeczywistości. Mamy problem z katastrofą smoleńską? Mamy, ale PiS-owska odpowiedź na ten problem nie wydaje się go rozwiązywać (naturalnie PO-wiacka uległość wobec Rosji nie była lepsza). Mamy problem z wiarygodnością wyników wyborów samorządowych? Mamy, ale tu - podobnie - odpowiedź PiS-owska razi ludzi myślących radykalizmem, żeby nie powiedzieć: demagogią, chociaż PO-wiackie "nic się nie stało" może irytować antydemokratycznym protekcjonalizmem. Kiedy Jarosław Kaczyński mówi, że wyniki wyborów są niemiarodajne, ma rację. Kiedy jednak mówi, wskazując na PO, "sfałszowaliście te wybory!" uprawia tanią demagogię. Kiedy zgłasza propozycje zmian technicznych w ordynacjach wyborczych, ma rację. Kiedy jednak domaga się, by przedstawiciele partii politycznych weszli do PKW, szykuje nam wszystkim nieszczęście. Kiedy zapowiada składanie protestów wyborczych, ma rację, kiedy jednak stwierdza, że dla ustalenia prawdziwych wyników wyborów potrzebne jest przejęcie władzy przez PiS, ociera się o wypowiedzenie posłuszeństwa całemu systemowi demokratycznemu. W ten sposób Kaczyński nigdy nie przyciągnie głosów z centrum, których mu od lat brakuje do wygrania wyborów i do rządzenia. Może dojść do władzy jedynie na fali społecznego buntu. Ale za to trzeba będzie kiedyś politycznie zapłacić. Tak, jak trzeba było zapłacić za sojusz z radykałami (LPR i Samoobroną). Czy wtedy, w roku 2015 lub 2016, Jarosław Kaczyński znowu odda władzę, tak jak to zrobił w 2007 r.? W takim razie, po co ją w ogóle brał wtedy i po co teraz zamierza ją brać? Roman Graczyk