Strefa euro istnieje od 2002 roku i chociaż nie wszystkie państwa członkowskie do niej należą, była i pozostaje projektem perspektywicznym dla całej Unii. W 2002 r. Unia liczyła 15 członków, a spośród nich tylko 3 państwa nie przystąpiły do wspólnej waluty: Wielka Brytania, Szwecja i Dania. Później, po wielkim rozszerzeniu UE z 2004 (i mniejszych z 2007 i 2013 r.), te proporcje się zmieniły, niemniej strefa nadal jest jądrem integracji. Wielkie rozszerzenie UE było krokiem raczej politycznym niż gospodarczym. Obejmowało kraje znajdujące się na dużo niższym stopniu rozwoju gospodarczego - inaczej niż to było u początków, kiedy EWG tworzyły kraje pod tym względem bardzo zbliżone. Rozszerzenie z 2004 r. było zatem krokiem ryzykownym z punktu widzenia tzw. Starej Unii, a szczególnie tych, którzy - wzorem ojców-założycieli - dążyli do ściślejszej integracji. Z tego punktu widzenia, którego my w Polsce nie musimy podzielać, ale powinniśmy przynajmniej o nim wiedzieć, żeby cokolwiek rozumieć z obecnego sporu o UE, była to rezygnacja z ambitnych planów, od dawna hołubionych przez takich federalistów europejskich jak Józef Retinger (tak, tak - mamy i my swoich federalistów), Altiero Spinelli czy Jacques Delors. Kiedy zatem Polska, wraz z innymi 8 krajami byłego bloku sowieckiego w Europie, wchodziła do Unii, federaliści (spośród wyżej wymienionych w 2004 r. już tylko Jacques Delors) powiedzieli sobie: odkładamy nasz projekt na jakiś czas, zobaczymy, jak nowe kraje członkowskie zadomowią się w Unii, a potem wrócimy do tematu. W latach następnych Unia przechodziła ciężkie chwile (np. przegrane referenda we Francji i w Holandii w 2005 r., kryzys finansowy z lat 2009-2012, decyzja Brytyjczyków w 2016 r. o opuszczeniu UE), ale dziś wydaje się, że najgorsze za nimi (za nami?). Kryzys finansowy nie zagraża już całej Unii (chociaż Grecja nadal ugina się pod ciężarem jego konsekwencji), eurosceptycy przegrali w kilku krajach wybory, w tym najważniejsze we Francji, zaś w Niemczech zanosi się na zwycięstwo aktualnej kanclerz Angeli Merkel. Pani kanclerz przez wiele lat hamowała projekty tego rodzaju, jak obecne propozycje Emmanuela Macrona, ale ostatnio już ich nie hamuje. To stwarza dla federalistów warunki do realnego podjęcia ich projektu - po latach, gdy świadomie go zamrozili, a w Unii wiały przeciwne mu wiatry. Na czym polega pomysł Macrona? Na utworzeniu nowych instytucji dla strefy euro: osobnego parlamentu i osobnego budżetu. Byłaby to więc swego rodzaju "Unia w Unii", czy - jak kto woli - "Unia właściwa". Nieuchronnie prowadziłoby to do pozostawienia tych członków UE, którzy nie należą do strefy euro, na marginesie procesów integracyjnych. Mówiąc dobitnie, "Unia właściwa" odjechałaby do przodu, nie oglądając się na pozostałych. Zwolennicy tej koncepcji mówią to zresztą dość otwarcie. Ich podstawowy argument, którego - znowu! - my w Polsce nie musimy podzielać, ale powinniśmy rozumieć, jest taki: daliśmy wam szansę, od wielkiego rozszerzenia minęło wszak 13 lat, pomogliśmy wam nadgonić część dystansu do nas, teraz my idziemy szybciej, już nie czekając dłużej na maruderów, jeśli chcecie iść z nami, to musicie przyspieszyć kroku, albo się rozstajemy. Takie dictum jest dziś jeszcze ciągle projektem, ale projektem za którym wkrótce (po wyborach w Niemczech, 24 września) oficjalnie opowiedzą się dwa największe państwa UE. Na tym tle wczorajsze doroczne przemówienie o stanie Unii Jeana-Claude’a Junckera odznacza się umiarem. Dla nas jest to umiar błogosławiony, tylko czy stratedzy PiS-u to widzą? Przewodniczący Komisji, jakkolwiek też opowiada się za szybszą integracją, i też chce tego dokonać w oparciu o strefę euro, nie wysuwa propozycji ani osobnego parlamentu, ani osobnego budżetu. Jego milczenie w tych kwestiach pięć dni po przemówieniu Macrona w Atenach jest wymowne: szef Komisji po prostu tych francuskich propozycji nie popiera. Owszem, chce Juncker połączenia urzędu przewodniczącego Komisji i przewodniczącego Rady, chce utworzenia stanowiska superministra gospodarki i finansów strefy euro, który byłby zarazem wiceprzewodniczącym Komisji, chce instytucjonalnej ochrony przed nielojalną konkurencją ze strony światowych potęg gospodarczych (przede wszystkim chodzi tu o Chiny) i jeszcze paru innych zmian wzmacniających Unię i - nie ma co kryć - przyspieszających jej kurs na ściślejszą integrację, ale jednak w formule relatywnie otwartej. W takiej formule, która dawałaby szanse krajom, dziś niegotowym do szybszego marszu, dołączenia do czołówki jutro. Co to dla nas oznacza? Dobre pytanie. Bo trzeba najpierw powiedzieć, których "nas". Dla Polski rządowej, także przemówienie Junckera nie jest interesującą propozycją, bo - tak czy tak - ta Polska nie rozumie i nie chce integracji europejskiej we właściwym rozumieniu tego terminu. Ta Polska chce przynależności do UE, jak długo mamy z tego korzyści finansowe, ale przeważnie nie widać tu chęci do włączania się w projekty rzeczywistej integracji, czyli prowadzenia wspólnych polityk. Dlaczego? Jeśli dobrze rozumiem Jarosława Kaczyńskiego i jego doradców w sprawach europejskich, wspólne polityki unijne to dla nich wyrzeczenie się suwerenności Polski. Nie ma w tym obozie grama zrozumienia dla idei, że owe wspólne polityki to budowanie wspólnej suwerenności europejskiej, której kresem mogłaby być kiedyś w przyszłości wspólna obrona, a nawet wspólna polityka zagraniczna. A skoro tak, to ani w wersji Macrona, ani w wersji Junckera integracja europejska nie jest dla rządu PiS-u interesująca. Jedyne, co go tu pociąga, to "żeby było tak jak było" dotąd. Tyle, że tak nie będzie. Tak już nie będzie, bo swoją polityką gwałcenia fundamentów UE (nawet przychylny nam Juncker powiedział wczoraj, że zasada państwa prawa nie jest w UE opcjonalna, lecz obowiązkowa) i walenia pięścią w stół ten rząd postawił Polskę (nie siebie tylko, niestety) na marginesie Unii. Znaleźliśmy się w takiej sytuacji, że nawet nasze dobre racje nic nie ważą w debacie, bo Stara Unia wtedy wysuwa argument, że nie respektujemy fundamentów UE. Tak jest np. w sprawie imigrantów czy w sprawie pracowników delegowanych (nie twierdzę, że w tych sprawach mamy wiele racji po swojej stronie, ale jednak jakieś racje mamy). Gdy rozwalamy u siebie apolityczność wymiaru sprawiedliwości i dajemy przy tym Starej Unii lekcje dobrego prowadzenia się (Jarosław Kaczyński: Polska "wyspą tolerancji i wolności"), nie dziwmy się, że nie traktują nas poważnie. A co pozycja Junckera oznacza dla Polski, która termin "integracja europejska" pojmuje w jego właściwym znaczeniu, dla Polski Józefa Retingera? Oznacza to jakieś światełko w tunelu, jakąś kruchą, ale jednak nadzieję, że wagon z napisem "Polska" nie pozostanie na opuszczonym peronie. Szansa jest krucha, bo nasz rząd doprowadził do tego, że Polska jako państwo (a nie tylko rząd, niestety) jest postrzegana w Starej Europie jako partner, w najlepszym razie, niepewny. Ale co nam, poza tą kruchą nadzieją pozostaje? Roman Graczyk