Skoro bowiem art. 96 ust. 2 Konstytucji RP stanowi, że wybory do Sejmu "są powszechne, równe, bezpośrednie i proporcjonalne oraz odbywają się w głosowaniu tajnym", zaś art. 97 ust. 2 powiada, że wybory do Senatu "są powszechne, bezpośrednie i odbywają się w głosowaniu tajnym", to nie można wyrazić się jaśniej. Wynika z tego ponad wszelką wątpliwość, że konstytucja nakazuje ustawodawcy ustanowienie proporcjonalnego prawa wyborczego do Sejmu, zaś nie nakłada na ustawodawcę takiego obowiązku w odniesieniu do Senatu. Ergo, ustawodawca może uczynić wybory do izby wyższej proporcjonalnymi lub większościowymi - w dowolnym wariancie. Zresztą już dotychczas (od przywrócenia Senatu w 1989 r.) wybory do izby wyższej były większościowe. Kodeks wyborczy zmienił tyle, że zamiast okręgów wielomandatowych teraz głosować będziemy w okręgach jednomandatowych. Nie twierdzę, że to zmiana błaha - twierdzę natomiast, że z punktu widzenia konstytucji wybór jednego z wariantów w ramach systemu większościowego jest rzeczą doskonale obojętną. Skoro konstytucyjny był system większościowy wielomandatowy, to pod rządem tego samego art. 97 ust. 2 konstytucyjny musi być także system większościowy jednomandatowy. W tym sensie skarga do TK była w tym punkcie niedorzeczna, a Trybunał nie mógł, nie narażając się na śmieszność, wydać innego wyroku. Co do meritum, pisałem tu jakiś czas temu [Obywatele do głosu!], że sprawa jest wielowymiarowo nieoczywista. Pisałem i potwierdzam. Z górą dwadzieścia lat temu zachwalałem zalety JOW-ów (wtedy było to wołanie na puszczy), ale w zastosowaniu do Sejmu. Potwierdzam, że JOW-y w Senacie to jednak kwiatek do kożucha. No, ale skoro już jest, można zająć się samym kwiatkiem, abstrahując od tego, jak on konweniuje lub nie konweniuje z kożuchem. A więc ad rem. Po pierwsze, przewiduję, że nowy system wyborczy w Senacie nie okaże się batem na wielkie partie. Owszem, stwarza on ich liderom pewną niewygodę, ponieważ promuje kandydatów-indywidualności, a tego ani Tusk, ani Kaczyński nie lubią. Tym niemniej w systemie, gdzie do zdobycia mandatu potrzeba od razu 50 proc. plus jeden głos, liczy się - oprócz osobowości kandydata - także siła stojącej za nim machiny partyjno-finansowej. Tak więc nie ucierpi dominacja wielkich partii, natomiast zmieni się nieco sytuacja wewnątrz tych partii, bo wybrani w JOW-ach politycy zyskają silniejszą pozycję, szczególnie w przyszłości, zwłaszcza ci, którym uda się wygrać w danym okręgu dwa czy trzy razy z rzędu. Po drugie, pewne jest, że zmieni się natura rywalizacji w tych wyborach. Z tej perspektywy ci, którzy powiadali, że JOW-y niewiele zmienią, bo i tak w Senacie mieliśmy już wybory większościowe, nie bardzo wiedzieli, o czym mówili. Między wyborami w systemie większościowym w okręgach wielomandatowych, a wyborami w systemie większościowym w okręgach jednomandatowych (JOW) jest taka różnica, jak między pluralizmem mediów w Polsce i w USA w warunkach konstytucyjnej zasady wolności prasy. Tu i tam obowiązuje ta sama zasada, ale tu ona w praktyce kuleje, a tam kwitnie. W tym sensie jeśli przyjąć, że prawdziwym systemem większościowym jest system JOW, można powiedzieć, że system większościowy w okręgach wielomandatowych jest systemem niby większościowym, bo nie przynosi on tych rezultatów socjopolitycznych (ukształtowanie sceny politycznej, więź deputowanego z wyborcami, struktura wewnętrzna partii politycznych), które przynosi JOW. Po trzecie, w systemie JOW, gdzie zwycięzca bierze wszystko, liczy się jeden jedyny kandydat danej partii czy komitetu wyborców. Liczy się tylko jeden - dosłownie. Bo partie i komitety wystawiają w danym okręgu tylko jednego kandydata. Nie ma żadnych "list wyborczych", nie będzie więc żadnych "list wyborczych Dutkiewicza", ani kogokolwiek innego. Listy i głosowanie na listy jest w naszym systemie proporcjonalnym w wyborach do Sejmu. Komentatorzy (niekiedy o znanych nazwiskach), którzy w odniesieniu do nowego systemu wyborczego posługują się tym terminem, mieszają ludziom w głowach (strach pomyśleć, że być może sami mają w tej kwestii siano w głowie). Na tym polega rewolucyjność tego konceptu: nie ma listy ułożonej przez partię wedle hierarchii wartości tej partii (zwykle wedle stopnia lojalności kandydatów w stosunku do kierownictwa partii), jest tylko człowiek, na którego głosujemy lub nie. W systemie jednej tury głosowania stwarza to konieczność wystawienia albo bardzo mocnego kandydata, albo takiego, który cieszy się poparciem więcej niż jednej siły politycznej. I to poparcie trzeba wynegocjować przed wyborami, a nie po wyborach - czyli na oczach wyborców, a nie poza nimi. To wszystko zmienia, jeśli chodzi o mechanizm podejmowania decyzji przez wyborców i mechanizm zawierania sojuszy politycznych przez partie. "Listy" są synonimem władzy aparatu partyjnego nad kandydatami i do pewnego stopnia także nad wyborcami. I może dlatego najbardziej partie żałują starego systemu. Roman Graczyk