Już dobrych kilka tygodni temu JK-R okazała się mało wiarygodnym przywódcą, gdy zaczęła snuć dwuznaczne rozważania o szalupie ratunkowej na wypadek porażki wyborczej PJN. Odbiór tych słów był nieoczywisty. No dobrze, może to był lapsus - mógł ktoś wtedy pomyśleć. Ale i dementi pani poseł nie było jednoznaczne. Bo niby kapitan schodzi ostatni, ale może wcale nie ... "Tak, a może nie", zamiast "tak - tak, nie - nie". Nie chcę przez to powiedzieć, że do polityki powinny się wprost stosować cnoty ewangeliczne. Ale przywódca partii nie może w najmniejszym stopniu dawać do myślenia, że mógłby wykorzystać swoją partię dla własnego li tylko ratowania się kosztem ludzi, którym przewodzi. Lider partii jest trochę jak lider drużyny w wielkich kolarskich wyścigach: ma prawo oczekiwać, że koledzy będą na niego harować przez większość etapu, ale w zamian musi dawać gwarancje, że w decydującym momencie stanie - nawet ryzykując porażkę - do walki. Joanna Kluzik-Rostkowka nie gwarantowała walki do końca chociażby przez to, że nie ucinała spekulacji o swoim możliwym flircie z Platformą. A dla partii, której racją bytu było iść środkiem drogi, pomiędzy PiS a PO, stawało się to zabójcze. Najsmutniejsze były dni kongresu PJN. Deklaracja Kluzik-Rostkowskiej o konieczności otoczenia PiS-u kordonem sanitarnym pokazała ją jako polityka, któremu puszczają nerwy. O PiS jako partii antysystemowej mówią od dawna ci komentatorzy (i oczywiście co bardziej zajadli politycy PO, ale ich mierzymy inną, nie do końca merytoryczną, miarą), którzy zastępują analizę emocjami. Do takich komentatorów zaliczam na przykład Waldemara Kuczyńskiego, który dawno już stracił zdolność zimnej oceny sytuacji politycznej ze względu na strach (sam o tym publicznie mówi) przed powrotem PiS do władzy. Strach jest tu złym doradcą: deformuje realny obraz polskiej polityki. A w przypadku takiej partii jak PJN sytuuje ją w pobliżu jednego z biegunów polityki, podczas gdy marką tej partii był od początku równy dystans. Nie chodziło - jeśli ja dobrze rozumiem intencje twórców PJN - o to, żeby mechanicznie odróżniać się od PO i od PiS. Chodziło o to, żeby nie popadać w polityczny plastik (jak Platforma), ale i nie popadać w polityczne szaleństwo (jak PiS). O to, żeby na przykład domagając się wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej, nie mylić Smoleńska z Katyniem i nie wskazywać na Tuska z Putinem jako na współczesne uosobienie duetu Beria ze Stalin. Chodziło o połączenie pryncypialności ze zdrowym rozsądkiem. To była trudna droga, bo w polskiej polityce przyciąganie dwóch biegunów jest bardzo duże. Słowa JK-R o kordonie sanitarnym wokół PiS są dowodem porażki, pochłonięcia przez biegun Platformiany i przez język Waldemara Kuczyńskiego, przestrzegający przed PiS-em jako przed nową odmianą faszyzmu. Potem było jeszcze gorzej. Połajanki z Poncyliuszem (który popełnił w wywiadzie dla RMF niezręczność, ale nic więcej) i brak stanowczego dementi w sprawie kandydowania z list PO. Przykro mi to mówić, bo miałem do pani JK-R dużo sympatii, ale końcówka jest żałosna. Czy była już szefowa PJN postawi w tym żałosnym spektaklu kropkę nad "i" przystępując politycznie do PO? Byłoby to jeszcze bardziej żenujące. "Trzeba wiedzieć kiedy w szatni, płaszcz pozostał przedostatni, trzeba widzieć, kiedy wstać i wyjść..." - śpiewał kiedyś Wojciech Młynarski.