Kardynał został skazany w marcu, ponieważ - zdaniem sądu - zaniedbał dwóch rzeczy: po pierwsze, nie odwołał natychmiast z parafii ks. Bernarda Preynata (sprawcy nadużyć), po drugie, nie zgłosił tej sprawy do prokuratury. Wyrok marcowy został przyjęty z pewnym zaskoczeniem. Najlepszym dowodem zaskoczenia opinii publicznej jego sentencją było to, że prokuratura domagała się wtedy uniewinnienia. Sąd jej nie posłuchał, był bardziej srogi wobec oskarżonego niż prokurator - co jest wyjątkiem od reguły, że sąd łagodzi żądania oskarżyciela. Problem polega na tym, że człowiek będący ofiarą nadużyć ze strony ks. Preynata, gdy zgłosił się do hierarchy, sam traktował tę rozmowę jako konfidencjonalną. Nadto fakty, o których rozmawiali, uległy już przedawnieniu. Kardynał, owszem, przyznał potem, że z opóźnieniem odwołał ks. Preynata z parafii (stało się to pięć miesięcy po rozmowie z jego ofiarą). Co do reszty jednak bronił i nadal broni swojego postępowania. Namawiał swojego rozmówcę do wyszukania takich ofiar ks. Preynata, których sprawy się nie przedawniły. Jego rozmówca oczekiwał traktowania rozmowy jako poufnej. Kardynał podkreślał, że gdyby nie uszanował tej prośby, nadużyłby jego zaufania. Obrońca kardynała dodawał, że gdyby uznać, iż jego klient miał - wobec przedawnienia i wobec pełnoletności pokrzywdzonego - prawny obowiązek zgłoszenia sprawy do organów ścigania, to oznaczałoby, że w ogóle likwiduje się pojęcie prywatnej rozmowy. A przecież, wywodził dalej obrońca, w tego rodzaju sprawach kluczowa jest możliwość zwierzenia się ofiary komuś, komu ufa. Sąd nie przychylił się w marcu do tych argumentów, uznał kard. Bernardina winnym i wymierzył mu karę. Jutro ma zapaść wyrok w procesie apelacyjnym. Na marginesie sporu prawnego warto zwrócić uwagę na dwie sprawy: postawę oskarżonego hierarchy i medialną wrzawę wokół jego procesu. Kardynał zaraz po marcowym wyroku podał się do dymisji. Dymisja nie została wprawdzie przyjęta, ale Barbarin sam zawiesił wykonywanie obowiązków rządcy diecezji. Medytował, podróżował - ale nie do kurortów, lecz do chrześcijan na Bliskim Wschodzie, żyjących w codziennym zagrożeniu. Nie pokazywał się publicznie poza wyjątkowymi sytuacjami, jak pogrzeb jego poprzednika w archidiecezji lyońskiej, kard. Etchegaray’a. Co się tyczy wrzawy, zwraca uwagę tekst Fredericka Martela (autora głośnej niedawno książki "Sodoma") w "Le Nouvel Observateur", w którym powoływał się on na opinie kilkorga świadków, z którymi wszelako nie zamienił ani słowa. Te opinie mają pogrążać kardynała. Kłopot w tym, że zainteresowani wprost twierdzą - na innych, rzecz jasna, łamach - coś wręcz przeciwnego, broniąc Barbarina. Jaki z tego morał? Podwójny: pierwszy taki, że eminentnym przedstawicielom Kościoła bardziej przystoi w takich razach pokora niż buta; drugi taki, że liberalny mainstream gubi swoje własne liberalne założenia, gdy nie potrafi zaakceptować faktu, że na tym świecie, oprócz ateuszy, istnieją także ludzie religijni. Roman Graczyk