W zbiorze zastrzeżonym IPN-u odnalazły się materiały dokumentujące tajną współpracę z SB Jerzego Zelnika (nb., to nam coś mówi o nonsensownych kryteriach kwalifikowania materiałów do tego zbioru). Znany ten aktor ma nieszczęście być obecnie człowiekiem politycznie zaangażowanym po stronie PiS. A na dodatek całkiem niedawno mieliśmy sprawę szafy Kiszczaka, a w niej materiały TW "Bolka". Gdyby nie te dwie, fatalne dla imperatywu prawdy, okoliczności, sprawa Zelnika mogłaby być opisana i oceniona bez uprzedzeń. Ale wspomniane okoliczności to skutecznie uniemożliwiły. Dla jednych sprawa Zelnika jest okazją, żeby unieważnić, a co najmniej zrelatywizować, sprawę Wałęsy. Dla drugich jest kłopotem wizerunkowym PiS-u i ostrogą do działań mających tę bombę jakoś rozbroić. Ci pierwsi powiadają: Zelnik wart Wałęsy, Wałęsa wart Zelnika, w sumie całe te "teczki" to papiery, które niewiele wnoszą do historii Polski ostatnich 70 lat i niewiele wnoszą do osobistych historii ludzi, tu: Zelnika i Wałęsy. Z poczuciem rzeczywistości tych komentatorów jest już trochę lepiej niż było do niedawna, kiedy twierdzili, że "teczki" to albo makulatura, albo fałszywki. Ich obłęd jest dziś trochę mniejszy niż był do niedawna, bo papiery TW "Bolka" z szafy Kiszczaka popsuły dobre samopoczucie nawet niektórych twardych obrońców Wałęsy (casus Waldemara Kuczyńskiego), czy obrońców z kategorii "domniemanie niewinności z braku dowodów" (casus Andrzeja Friszke). Ale ciągle nie jest dobrze: dalej się na tym brzegu polskiego grajdołka twierdzi, że TW "Bolek" to w życiu Wałęsy mało ważny epizod. Powiada się, że jak Zelnik uwikłał się na parę lat, a potem rzecz nie miała żadnych konsekwencji, tak samo Wałęsa. Otóż tu jest największa ściema tej argumentacji. Bo Zelnik nie był później przywódcą wielkiego ruchu narodowego ani prezydentem wolnej Polski, a Wałęsa był. I wiemy ponad wszelką wątpliwość, że bał się tych papierów tak bardzo, że przy pomocy życzliwego sobie ministra Andrzeja Milczanowskiego wypożyczył je z UOP-u jako prezydent, a potem oddał w stanie niekompletnym. A skoro Wałęsa bał się szantażu, to znaczy, że szantaż w jego wypadku był możliwy - każdy znawca tajnych służb (starych czy nowych) potwierdzi działanie takiego mechanizmu psychologicznego i oparcie pracy operacyjnej służb na tym mechanizmie. I to w moim przekonaniu rozstrzyga dyskusję o znaczeniu agenturalnej przeszłości Wałęsy dla prezydentury tegoż Wałęsy. Jerzy Zelnik nigdy nie pełnił takich eksponowanych funkcji, więc nawet jeśli przyjąć, że szantaż był możliwy, to jego znaczenie dla biegu spraw publicznych musiałoby być nieporównanie mniejsze. Ale i drudzy uwikłani w ten partyjny spór ciągną w swoją stronę nie bacząc na fakty. Jakie ma znaczenie to, że na zobowiązaniu do współpracy Jerzy Zelnik podpisał się "Zelnik" a nie "Jaracz"? Tak się niekiedy w werbunkach zdarzało. Przesądzającą wagę ma tu fakt, że dokument ten podpisał Jerzy Zelnik, młody aktor, tożsamy ze współczesnym nam Jerzym Zelnikiem. Jakie znaczenie ma fakt, że jego donosy nie są pisane jego ręką? Często tak bywało, z różnych powodów, że donosy powstawały w formie "notatki ze słów TW", to znaczy, że esbek spisywał to, co usłyszał od tajnego współpracownika. Jeśliby traktować serio te nibyokoliczności łagodzące (a dla bardziej zacietrzewionych: okoliczności wykluczające współpracę), trzeba byłoby je zastosować do wszystkich innych przypadków, w tym także do przypadku TW "Bolka". W jego teczce pracy też znajdziemy donosy w formie "notatki ze słów TW" i są w polskiej prasie specjaliści od wybielania "Bolka", którzy tego argumentu użyli. Otóż stwierdzam, że takiego argumentu nie da się, znając realia pracy operacyjnej SB, użyć w dobrej wierze. I w żadnej sprawie. Ani na obronę "Bolka", ani na obronę "Jaracza". Owszem, można znaleźć inne argumenty, które pomniejszą ich winę: młody wiek, jakąś formę wiary w PRL - jak chyba mogło być w przypadku Zelnika - zastraszenie, troskę o rodzinę - jak prawdopodobnie było w przypadku Wałęsy. Ale to nie są argumenty w sporze o fakt współpracy. Ten fakt nie ulega wątpliwości i w jednym, i w drugim przypadku. To są argumenty ważne w zakresie oceny stopnia winy tych, którzy współpracowali. Ale jak się przebić z wiedzą i z chłodnym rozumowaniem przez złogi niewiedzy i ideologicznego podjarania? Taki jest mój kłopot. Jakieś 30 lat temu wydawało mi się, że chociaż na normalne dziennikarstwo nie ma w Polsce miejsca (jakąś jego namiastką były pisma bezdebitowe i oficjalnie wydawana prasa katolicka), to przyjdzie dzień, kiedy stanie się to możliwe. Tym dniem miał być moment upadku komuny. Dziś myślę, że się trochę wtedy myliłem. Dziennikarstwo polityczne, które zaczyna namysł nad jakimkolwiek wydarzeniem od pytania "komu to pomoże?/ komu to zaszkodzi?", to jakaś dramatyczna pomyłka. A miejsca na dziennikarstwo normalne, bez takiego niszczącego istotę tego zawodu pytania, jest w moim kraju mało, coraz mniej. Jednych boli "Bolek", a cieszy "Jaracz", drugich boli "Jaracz", ale za to cieszy ich "Bolek"... Zawsze boli swój. Boli was? A mój przyjaciel ma w zanadrzu na takie okazje zgrabne powiedzonko: "Trzeba robić! Nie ma, że boli!". Co dla normalnego dziennikarstwa oznacza: trzeba pisać prawdę - nie ma swoich i obcych. Dzięki, Szmulu! Roman Graczyk