Pamiętacie jesień 2001? Dogorywał wtedy rząd AWS-u, na scenie politycznej pojawiły się dwie nowe i obiecujące inicjatywy (Platforma Obywatelska oraz Prawo i Sprawiedliwość), a do przejęcia władzy sposobił się SLD Leszka Millera. To był moment świadczący o zdrowiu polskiej demokracji. (Internauci, którzy nigdy nie czytają do końca i których właściwie nie obchodzi, co autor ma na myśli, teraz zakrzykną: Graczyk, ty wstrętny komuchu! Bóg z nimi.). Powiadam: to był moment świadczący o zdrowiu polskiej demokracji, bo sama demokracja okazała zdolność do wymiany elity rządzącej. Podobnie zresztą było cztery lata później, gdy dogorywał rząd SLD, a do władzy (zakładano, że wspólnej) sposobiły się PO i PiS. Ale oto kończy się rok 2010. Za kilka miesięcy będą wybory parlamentarne i wszystko wskazuje na to, że nie będzie im towarzyszyć ten klimat bliskiej zmiany władzy. Najprawdopodobniej te wybory będą formalnością, bo i tak po nich władzę nadal będzie sprawować partia dotąd rządząca. Polska demokracja się zdegenerowała. Nie chcę przez to powiedzieć, że dobry system polityczny to taki, w którym koniecznie rząd musi się skompromitować i odchodzić w niesławie. Tak istotnie było i w roku 2001, i w 2005, ale tak być nie musi, żeby uznać mechanizmy demokratyczne za sprawne. Jednak warunkiem koniecznym takiej oceny jest istnienie na scenie politycznej siły, która realnie pretenduje do przejęcia władzy. Nawet bardziej to niż wymiana władzy przy okazji każdych kolejnych wyborów. Dla demokracji nie jest rujnujące to, że niekiedy rząd pozostaje u władzy przez dwie (czy nawet trzy) kadencje, lecz to, że rząd nie ma realnej konkurencji. Wtedy bowiem ujawniają się wszystkie cechy monopolu politycznego. A im mniej zakorzeniona jest demokracja, tym boleśniejsze dla obywateli są skutki tego monopolu. U nas Platforma czuje się - w powyżej opisanym znaczeniu - pewnie już od dłuższego czasu. Stąd tak bezwstydny sposób "wyjaśniania" afery hazardowej, stąd przejmowanie mediów publicznych i próba przejęcia "Rzeczpospolitej". Gdyby demokracja była w Polsce lepiej zakorzeniona (instytucjonalnie i obyczajowo), pewne rzeczy nie byłyby możliwe, bo albo nie pozwalałoby na to prawo (np. można sobie wyobrazić, że na czele sejmowej komisji śledczej z automatu stoi przedstawiciel opozycji), albo obyczaj (można sobie wyobrazić, że po śmierci szefów kilku wysokich urzędów w katastrofie lotniczej, rząd nie wysuwa na te stanowiska swoich kandydatów, lecz pozwala na jakąś formę kontynuacji). Ale jest, jak jest - brakuje tego rodzaju zabezpieczeń instytucjonalnych, a opinia publiczna niezbyt się gorszy gorszącymi w swej istocie zachowaniami rządu, który "zagarnia pod siebie" wszystko, co jest do zagarnięcia. Dlaczego twierdzę, że kończący się rok był kluczowy dla utrwalenia się owej politycznej bezalternatywności? Bo w kampanii prezydenckiej lider opozycji wykazał zdolność do mobilizacji politycznego centrum, ale potem szybko ten kapitał zmarnował. Kaczyński przegrał z Komorowskim nieznacznie i wyraźnie go gonił. Jest wiele historycznych przykładów, że tego rodzaju sytuacja wytwarza dynamikę prowadzącą w dalszej perspektywie do przejęcia władzy. Podkreślam słowo "dynamika". Gdy w roku 1965 Francois Mitterrand zmusił generała de Gaulle'a do drugiej tury w wyborach prezydenckich (przed wyborami generał uchodził za pewnego zwycięzcę już w pierwszej turze), uruchomił tego rodzaju dynamikę. Jego obóz polityczny nie od razu wygrał (nastąpiło to dopiero w 1981 r.), ale od tego czasu budował sobie coraz solidniejszą pozycję. Po kilku latach to się stała opozycja, z którą rząd musiał się poważniej liczyć. Długo przed tym, nim musiał jej oddać władzę. Otóż nic takiego nie dzieje się w Polsce. Jarosław Kaczyński przegrał z Bronisawem Komorowskim nieznacznie, ale od tego momentu obraził się na rzeczywistość, porzucił starania o wyborców centrowych i - prawdę mówiąc - także starania o realną krytykę błędów rządu. Kaczyński postawił na opozycję mistyczną. Platforma zaciera ręce, Polacy na długo stracili możliwość realnego wyboru. Lepszego roku 2011 życzę. Roman Graczyk