Zgoda, że po interwencjach militarnych ostatnich kilkunastu lat (w Kosowie, w Afganistanie i w Iraku) wiemy więcej niż w epoce gdy hasła interwencji humanitarnej, czy ograniczonej suwerenności ze względu na prawa człowieka braliśmy jako coś oczywistego. Jesteśmy mądrzejsi o te doświadczenia, które mówią o całej nieoczywistości tych konceptów. No bo jak jednoznacznie ustalić, kiedy kończy się interwencja humanitarna, a zaczyna akcja wojskowa przeciwko legalnym władzom obcego państwa? Nie zawsze jest to oczywiste. A nawet jeśli jest to możliwe do teoretycznego rozpoznania, to w praktyce nie zawsze łatwo jest się zatrzymać w połowie drogi. Jak uniknąć strat wśród ludności cywilnej, nawet celując w obiekty strategiczne dyktatora? Jak uruchomić pro-demokratyczną dynamikę zmian, po obaleniu dyktatury w kraju pozbawionym demokratycznych tradycji i niezależnych elit politycznych? Jak zabezpieczyć się przed wykorzystaniem chaosu, który niechybnie będzie towarzyszył przedłużającym się walkom, przez siły radykalnie antydemokratyczne (w krajach Maghrebu myślimy przede wszystkim o islamistach)? Niestety, machina interwencji nie działa w cudowny sposób. Nie jest tak, że w Libii na drugi dzień po ataku samolotów koalicji następuje zwycięstwo powstańców. Nie jest tak, że zaraz potem władzę przejmują stabilne i obliczalne elity opozycji anty-kadafistowskiej. I nie jest też tak, że kraj się szybko stabilizuje, nawiązuje przyjazne kontakty z sąsiadami i z Zachodem, ropa jak dawniej płynie rurociągami, a ceny benzyny w Polsce spadają znowu do 4 złotych za litr. Tak się, jak dotąd, nie stało i tak się chyba nie stanie. Raczej należy się spodziewać scenariusza znacznie mniej optymistycznego. Może Kadafi będzie potrafił bronić się nawet przez miesiące? Może trzeba będzie zgodzić się na podział państwa libijskiego i ustanowić - przynajmniej na początku - jakąś formę zachodniego protektoratu nad wschodnią Libią, rządzoną przez oponentów Kadafiego? Może Kadafi, pozostawszy u władzy w Trypolisie, będzie zdolny do inspirowania ataków terrorystycznych na dużą skalę przeciwko Bogu ducha winnym cywilom w Paryżu, Londynie i Rzymie? Mimo to uważam, że Zachód powinien był interweniować. Kto jak kto, ale my - Polacy dobrze rozumiemy, co to znaczy być opuszczonym w potrzebie. Pamiętamy 1939 i pamiętamy 1944. Mamy o to do Zachodu żal. Jeśli mamy rację, to powinniśmy uznać, że ocalenie powstańców z Benghazi jest jakimś przekroczeniem cynizmu, który rządzi polityką międzynarodową. Nie wiem, jak się sprawy potoczą w Libii, zapewne nieprosto, ale interweniować było trzeba w imię zasad, na których opiera się cywilizacja Zachodu. To, oczywiście, nie unieważnia wszystkich pytań o dalsze zaangażowanie Zachodu (w tym, na naszą miarę, Polski) w tym kraju. Roman Graczyk