Dzisiejsza "Gazeta Wyborcza" pisze ("In vitro bez ślubu", GW, 26 lutego 2015), że Ewa Kopacz przełamała opory konserwatystów w rządzie (padają w tym kontekście nazwiska ministra Władysława Kosiniaka-Kamysza, szefa Komitetu Stałego Rady Ministrów Jacka Cichockiego i jego zastępcy Michała Deskura). Najważniejsze zwycięstwo pani premier w tym sporze miałoby polegać na tym, że zabiegi in vitro będą dostępne nie tylko dla małżeństw, ale i dla par żyjących w wolnych związkach. Skoro był spór i zapadło rozstrzygnięcie, to ktoś wygrał, a ktoś przegrał. W tym sensie można mówić o sukcesie pani premier. Moim zdaniem, jest to jednak porażka państwa - jego ugięcie się pod presją środowisk "postępowych" w Polsce oraz dyrektywy Unii Europejskiej (która już od dawna takiej presji ulegała i dalej ulega). Podstawowy argument za udzieleniem parom niemałżeńskim prawa do korzystania z procedury in vitro odwołuje się do równości. Skoro - powiada się - mogą korzystać z tego prawa małżeństwa, dlaczego nie mogłyby pary żyjące w wolnym związku? Gdzie równość praw? Odpowiedzi na ten argument jest kilka. Najważniejsza, moim zdaniem, jest ta odwołująca się do interesu społecznego i do jego egzekucji przez państwo. Nasz wspólny interes polega na tym, żeby dzieci wychowywały się w warunkach jak najkorzystniejszych dla ich rozwoju. Wśród tych warunków może najważniejszym jest trwałość rodziny: jedna mama, jeden tata. Gołym okiem widać, że małżeństwo jako związek z definicji trwały (chociaż rozwiązywalny, ale na zasadzie wyjątku od tej zasady) stwarza większe szanse na zapewnienie takich warunków dzieciom niż wolny związek, który jest z definicji nietrwały. Oczywiście, może się zdarzyć, że w jakimś konkretnym przypadku dwoje konkubentów kocha i troszczy się o swoje dzieci, a w jakimś innym dwoje małżonków pije na umór i dzieci prześladuje. To właśnie takie (statystycznie rzadkie) przypadki bezustannie nagłaśniają "postępowcy". To nieuczciwe i dość łatwo można wskazać cel, jaki im przyświeca: do demontaż porządku społecznego opartego na rodzinie. Dlatego słowa "postęp", "postępowcy" biorę w cudzysłów, bo dla mnie rzeczywisty postęp polega na stwarzaniu większej ilości dobra, tu zaś tego nie widzę. Dziecko wychowywane w związku, który od początku nie obiecuje, że będzie trwały, to sytuacja strukturalnego braku bezpieczeństwa. To tak jakby wsiąść do samochodu, którego kierowca nie ma prawa jazdy. Może nas dowiezie do celu, ale on od początku nie daje nam żadnych gwarancji. Udając się w taką podróż, ryzykujemy własne bezpieczeństwo. W takim razie, co powiemy o państwie, które świadomie wystawia dzieci na niebezpieczeństwo, że ich rodzice się rozejdą? Państwo, które kieruje się jakimś wyobrażeniem o dobru swoich obywateli, prowadzi w najrozmaitszych dziedzinach polityki preferencyjne. Tu dopłaci do kredytów dla młodych, tam do stypendiów dla zdolnych, ówdzie do paliwa dla rolników. Niekiedy rządy posuwają się w tym za daleko, ale chyba nie tu, gdzie ustanawiając instytucję małżeństwa cywilnego, w jakiś sposób biorą małżeństwo i rodzinę pod swoją pieczę. Czynią to lepiej czy gorzej (to inna kwestia), ale zasadniczo w interesie państwa leży trwałość małżeństwa i dzietność rodziny - z powodów, które są oczywiste i nie warto tu tego tłumaczyć. "Postępowcy" kwestionują to założenie - niech idą do diabła. Ja, "wróg postępu", też jestem obywatelem tego państwa i stwierdzam, że pani premier w ten sposób pokazuje się, nie pierwszy raz, jako słaby przywódca. Mówiąc delikatnie, jako przywódca, który źle rozeznaje prawdziwe dobro Polski. Stanowiąc prawo, państwo tworzy reguły raczej dla sytuacji typowych niż dla wyjątków. Ma stworzyć warunki, które sprawdzą się w statystycznie większej liczbie przypadków. Dlaczego akurat w kwestii dostępności in vitro ta logika miałaby nie być stosowana? Państwo polskie ma dziesiątki powodów, żeby powiedzieć: prowadzimy świadomie politykę sprzyjającą dobremu wychowaniu dzieci. Tym razem nasze państwo, ustami pani premier, powiedziało: nie zależy nam na tym bardziej niż na pochwałach rodzimego i unijnego lewactwa. Roman Graczyk