Dawniej straszyły (poza wszystkim innym) także świszczące dźwięki piszczałek, stanowiących część stojącego tam pomnika Władysława Hasiora na chwałę "utrwalaczy władzy ludowej", ale okoliczna ludność spontanicznie dokonała ich demontażu. Powiadano wtedy, że ludziom zwyczajnie przeszkadzały te nieprzyjazne dźwięki, albo że to był gest sprzeciwu górali wobec idei czczenia "utrwalaczy". Dawniej, przekonany o głębokim antykomunizmie mieszkańców Podhala, skłonny byłem widzieć w tym demontażu piszczałek właśnie ów gest sprzeciwu. Dzisiaj jednak myślę, że to było raczej powodowane bardziej podstawowym u ludu polskiego motywem: wykorzystaniem łatwego sposobu wzbogacenia się. Piszczałki z organów Hasiora miały swoją wartość jako surowiec wtórny w punkach skupu złomu metali nieżelaznych, podobnie jak dla wielu przedstawicieli ludu polskiego płyty nagrobne z opuszczonych cmentarzy miewają swoją wartość jako budulec dróg wokół okolicznych domostw. Tak czy inaczej pomnik Hasiora od dawna już nie gra. Straszy tam co innego. Okazuje się, że nie wszystkich to samo. Mnie zawsze straszyła ideowa wymowa tego pomnika. I smuciła mnie świadomość, że wybitny artysta jest aż takim konformistą. Innych jednak straszy tylko stan techniczny tego monumentu. Oczywiście, że w PRL-u nie żyliśmy na Księżycu tylko w tym miejscu na mapie, gdzie - jak śpiewał Jan Krzysztof Kelus - "z lewej jest Rosja, a z prawej jest Niemiec". Wiedziałem wtedy, że pewni ludzie pewne gesty lojalności wobec panującego ustroju muszą wykonywać. A w każdym razie, że są przekonani, iż muszą je dla dobra sprawy wykonywać. Wybitni pisarze flirtowali z władzą komunistyczną, podobnie wybitni filmowcy, podobnie wybitni historycy czy poloniści. Było to mało estetyczne, ale - być może - uzasadnione wyższymi racjami. Jakiś świetny specjalista zapisywał się do PZPR, bo inaczej nie mógł objąć kierowniczego stanowiska. Inny wielki naukowiec pisał w przedmowie do swojego dzieła, że tylko marksowska teoria walki klas jest użyteczna jako podstawa jego metodologii (choć ewidentnie nie była) po to, żeby móc wydać tę wartościową książkę. Tak było. I na to do pewnego momentu (generalnie gdzieś tak do połowy lat 70.) chyba nie było rady. Ale też tego rodzaju gesty uległości mieściły się w pewnej zwyczajowo ukształtowanej normie. Była ona niepisana, ale z grubsza można ją zdefiniować tak: uznajemy PRL, ale tylko na tyle, na ile to jest konieczne, to znaczy bez ostentacji. Albo inaczej: afirmujemy PRL w jego wersji cywilizowanej, poststalinowskiej, nie zaś w jego wersji oryginalnej. Kto szedł dalej, był powszechnie uznawany za nadgorliwca. Tak też powszechnie odczytywano pomnik Władysława Hasiora dedykowany "wiernym synom Ojczyzny, poległym na Podhalu w walce o utrwalenie władzy ludowej". Dzisiaj czytam ze zdumieniem, że wprawdzie inskrypcja na pomniku jest nie do utrzymania, ale sam pomnik, i owszem, bo to PRL-wska władza nadała mu taką wymowę bez wiedzy artysty. Przepraszam, ale to jakiś ponury żart. Jak to bez wiedzy artysty? Każde dziecko w Polsce wiedziało, jaką wymowę ma ten pomnik, a nie wiedział tego jego twórca? A jeśli nawet władze narzuciły inskrypcję o innej treści niż uzgodniona wcześniej (czego bodaj nie wiemy), to dlaczego przez tyle lat potem Hasior słowem publicznie o tym nie pisnął? Usuwać pomnik czy też go pozostawić - to jest rzecz do dyskusji. Ale dobrze byłoby w tej dyskusji nie zamazywać podstawowych faktów historycznych. Roman Graczyk