Papier wszystko wytrzyma, ale realna gospodarka nie. Grecja ma w tej chwili dług publiczny w wysokości 177 proc. PKB (a w liczbach bezwzględnych: 321 mld euro). To jest gigantyczny ciężar, zgoda, ale ciężar będący wynikiem przede wszystkim nieodpowiedzialności jej rządów (tak lewicowego PASOK, jak i prawicowej Nowej Demokracji), tolerujących od dziesięcioleci ekonomię fikcyjnej księgowości, korupcji, klientelizmu i zwykłego marnotrawstwa. Zapewne część winy spada na partnerów Grecji, w tym na przywódców Unii Europejskiej i strefy euro, którzy nader pochopnie zgodzili się przyjąć Ateny do strefy, podczas gdy drastycznie nie wypełniały one kryteriów ekonomicznych członkostwa. Przymknięto na to oko wtedy, a także potem, kiedy kreatywna księgowość pozwalała nie wykazywać rosnących deficytów makroekonomicznych. Za tę winę partnerzy Grecji słono jednak zapłacili, dokonując znacznej redukcji greckiego długu w latach 2010-2012. Wynegocjowane w tych latach (a więc w czasie kulminacji kryzysu w Grecji i w większości krajów strefy euro) porozumienia pozwoliły na udzielenie Grecji nowych kredytów, na sumę 240 mld euro, ale w zamian za bardzo głębokie reformy strukturalne. To za cenę tych reform Grecy dostali jeszcze jedną szansę. A dzisiaj mówią, że porozumień z "trojką" respektować nie będą. To tak jakby odrzucali tę szansę. Logiczną konsekwencją takiego stanowiska Greków, o ile nowy rząd je rzeczywiście podtrzyma (wczorajsze pierwsze decyzje zdają się na to wskazywać), powinno być wyjście Grecji ze strefy euro, a nawet wykluczenie jej przez pozostałych członków. Tak powinno się stać, bo inaczej dalsze członkostwo oznaczać by mogło nieograniczone finansowanie greckiego bałaganu przez państwa, które potrafiły albo rządzić się lepiej od dawna, albo przynajmniej zacisnąć pasa w ostatnich latach. Dlaczego - powiedzą Irlandczycy czy Portugalczycy, którzy przeszli końską kurację reform strukturalnych (czyli masowych zwolnień, ograniczania zasiłków socjalnych etc.) - mamy jeszcze brać na barki ciężary Greków, którzy nie są gotowi do analogicznych poświęceń? Do niedawna w Unii Europejskiej panował dogmat trwałości strefy euro. Powiadano, że odejście (wykluczenie) jednego członka z klubu oznaczać będzie na dłuższą metę koniec klubu. I dlatego broniono się przed tym jak diabeł przed święconą wodą. Wydaje się jednak, że ten dogmat już nie obowiązuje. Z początkiem stycznia kanclerz Angela Merkel powiedziała po raz pierwszy, że wyjście Grecji ze strefy jest możliwe. Wielu ekonomistów jest tego samego zdania. Skąd ta zmiana? Zmieniły się dwie grupy czynników: po pierwsze, stan infrastruktury instytucjonalnej strefy euro; po drugie, stan gospodarek kilku krajów będących do niedawna w położeniu tak ciężkim jak Grecja. Co do pierwszego: powstał system EMS (Europejski Mechanizm Stabilności) oraz unia bankowa (system ścisłej koordynacji polityk pieniężnych) - to daje dużo silniejsze niż dotąd narzędzia do walki z destabilizacją (a wyjście Grecji byłoby taką destabilizacją). Co do drugiego: dwa kraje najbardziej obok Grecji zagrożone, właśnie wspomniane Irlandia i Portugalia, wychodzą na prostą. Klika innych, np. Hiszpania i Włochy, też poprawiło swoje wskaźniki makroekonomiczne (m.in. PKB, deficyt budżetowy, dług publiczny). Dlatego nie grozi już strefie euro efekt domina pod wpływem wyjścia Grecji. Także dlatego, że Grecja jest małą gospodarką. Jeśli pozostałe kraje strefy mają jako tako zdrowe fundamenty (bo nie mówimy, że po prostu zdrowe), to jest duża szansa, że efekt wyjścia nie będzie dla nich dewastujący. W 2012 roku mówiono: nastąpi efekt domina. Teraz mówi się raczej: odpadnie najsłabsze ogniwo z łańcucha, tym lepiej dla łańcucha. Nie byłoby jednak dobrze, gdyby Grecja wyszła z Unii (nota bene na razie traktaty nie pozwalają na wyjście ze strefy bez opuszczania UE). Unia jednak jakoś ten kraj stabilizuje i - mimo wszystko - trzyma na Zachodzie. Nie byłoby dobrze, gdyby prorosyjskie ciągoty SYRIZ-y miały duże pole do popisu. A już na pewno nie byłoby to dobre dla Polski. Roman Graczyk