Problem grecki wydaje się nieskończony. I być może nierozwiązywalny. Trwa już w ostrej fazie od 2010 roku i mimo kolejnych programów naprawczych i kolejnych pożyczek, a także potężnej redukcji zadłużenia w 2011 r., ogólny poziom długu publicznego Grecji nie maleje (obecnie zbliża się do 180 proc. PKB). Zauważmy, że chociaż Grecja nie jest jedynym krajem strefy, który popadł w potężne tarapaty, na granicy bankructwa (przed nią spotkało to Irlandię, Portugalię, Hiszpanię i Włochy), to jest jedynym, w którym drakońskie metody leczenia poprzez przywracanie równowagi makroekonomicznej nie zadziałały. Zarazem Grecja jest jedynym krajem członkowskim UE o silnych wpływach prawosławia. I jedynym, gdzie masowo nie płaci się podatków, gdzie tak szeroko rozlały się korupcja i nepotyzm. O czym to świadczy? Max Weber miał rację, kiedy wskazywał na protestanckie źródła sukcesu gospodarczego Holandii, dzisiaj pewnie wskazałby na wpływ prawosławia jako ważny czynnik niereformowalności Grecji. Jeśli tak jest, to by znaczyło, że próby trwałego wysanowania tej gospodarki są skazane na niepowodzenie. Wielu ekonomistów wskazuje, że przypadek grecki jest beznadziejny i w najlepszym razie kolejna ugoda okaże się dosypywaniem pieniędzy europejskich podatników do dziurawego greckiego worka. I że jedynym sensownym rozwiązaniem jest przejście Grecji na własną walutę. Powrót do drachmy początkowo kosztowałby Greków gwałtowną podwyżkę dóbr importowanych, ale z czasem ożywienie eksportu (greckie towary sprzedawane w strefie euro stałyby się dużo tańsze) dałoby silny bodziec prowzrostowy całej gospodarce. Oczywiście, problemy kulturowo-mentalnościowe, o których była mowa wyżej, pozostałyby. I w tym sensie można mówić, że Grecja skazana jest na status gospodarki drugiej kategorii. Ale z własną walutą przynajmniej łatwiej byłoby jej, manipulując kursem, radzić sobie w problemami. Podczas gdy silne i sztywne euro trzyma ją w ramach, którym ona, z racji niskiej konkurencyjności gospodarki, trwale nie może sprostać. Ci, którzy uważają inaczej, podnoszą raczej inne argumenty niż gospodarcze. Powiadają (jak np. Joseph Stiglitz), że Grecja była i jest wykorzystywana przez światową finansjerę, zmuszana brutalnie do ustępstw, że pożyczki, których jej udzielano, najbardziej służyły prywatnym bankom (którym dzięki temu zwracano długi w ramach ugody z 2011 r.) itd. Inni z kolei zwracają uwagę na niszczące skutki dla pozostałych krajów strefy euro i w ogóle UE, ponieważ w takim wypadku nasilą się ataki spekulacyjne na kolejne najsłabsze ogniwa. Jeszcze inni powiadają, że odejście Grecji ze strefy euro wystawi ją na niebezpieczeństwo wpływów Rosji, co w konsekwencji może osłabić równowagę geopolityczną w tej części Europy. Trzeba sobie otwarcie powiedzieć, że nie mamy dobrego rozwiązania. Podobno porównano koszty wyjścia Grecji z kosztami anulowania części jej długu i wyszło na to, że "Grexit" będzie kosztował 227 mld euro, a "restrukturyzacja" długu (przy założeniu, że redukuje się go do 100 proc. PKB) 140 mld. No więc niby taniej jest znowu dosypać pieniędzy do dziurawego greckiego worka. Tyle tylko, że wtedy za przykładem Greków pójdą Hiszpanie (Podemos już się szykuje), a potem inni. A to by mogło skutkować kryzysem na o wiele większa skalę niż w przypadku małej Grecji. Napytaliśmy sobie (my - Unia Europejska, chociaż to było jeszcze przed przystąpieniem Polski do UE) biedy przyjmując do strefy wspólnej waluty państwo, które było do tego całkowicie nieprzygotowane. Kłamstwo niekiedy wychodzi na jaw po wielu latach. Roman Graczyk