Zacznę od tego, że o JOW-ach pisałem u samych początków naszej demokracji (w 1989 czy w 1990 roku), potem gardłowałem za nimi jeszcze dobrych kilka lat, aż gardłować przestałem. Czy zmieniłem poglądy? Nie. Zmieniła się jednak sytuacja: polski system partyjny w połowie lat 90. zaczął inaczej funkcjonować, potrzeba JOW-ów przestała być tak paląca. I wtedy, gdy ta potrzeba przestała być paląca, odezwali się ci, którzy wcześniej jej nie zauważali (albo byli za młodzi - co nie jest, rzecz jasna, ich winą). Uprawiałem więc w tej sprawie "wołanie na puszczy", ale gdy rzecz stała się tematem popularnym, ja zostałem z tyłu. Tym bardziej stoję z tyłu dzisiaj, gdy JOW-y stały się fetyszem. Dlaczego? Bo myślenie na ten temat (i na każdy temat) słabo znosi konkurencję krzyków. Zły pieniądz wypiera dobry, demagogiczne hasła wypierają rzetelną wiedzę o JOW-ach . Tak już ten świat się kręci. System jednomandatowych okręgów wyborczych jest lekarstwem na rozdrobnienie sceny politycznej. Bardzo skutecznym lekarstwem. W Polsce tego lekarstwa nie zastosowano ani w 1991 r. (przeciwnie, wtedy mieliśmy ordynację hurra-proporcjonalną), ani w 1993. Ale w 1993 zastosowano lekarstwo mniej radykalne w postaci systemu d’Hondta z progiem 5 procent dla partii i 8 procent dla koalicji partyjnych. Lekarstwo zadziałało, to znaczy odtąd mamy w Sejmie kilka partii, zamiast kilkudziesięciu (w 1991 r. mandaty zdobyło 29 ugrupowań, po wyborach powstało z tego kilkanaście klubów poselskich). Ordynacja wyborcza z 1993 r. była wielkim krokiem naprzód. W ten sposób największa choroba polskiego parlamentaryzmu została pokonana. Pozostały inne, część z nich uleczyła Konstytucja z 1997 r., część dręczy nas nadal, w każdym jednak razie wyleczyliśmy się z tej podstawowej choroby, jaką była niemoc Sejmu w wytwarzaniu (i - co ważniejsze - utrzymaniu przez dłuższy czas) większości parlamentarnej. Skoro ta główna choroba została wyleczona, lekarstwo przestało być potrzebne. Ale, jak to bywa z ideami, właśnie w tej mniej palącej sytuacji idea JOW-ów zaczęła być obecna w debacie (wcześniej pies z kulawa nogą się nią nie interesował). Tyle, że zaczęła być obecna zbyt często w postaci uproszczonej, by nie rzec zdegenerowanej. Byli (i są) tacy jej heroldzi, którzy uważają ją za panaceum na całe zło życia publicznego. Tak oczywiście nie jest i być nie może. I tu wracam do Ziemkiewicza. Wprawdzie nie zaliczam mojego Szanownego Kolegi do demagogów tego rodzaju. Ale zwracam uwagę, że Szanowny Kolega myli się w dwóch miejscach swojego wywodu JOW - prawda i demagogia. Nie jest mianowicie prawdą, że JOW-y nie deformują reprezentacji sił politycznych w parlamencie. Deformują i to bardzo. Czym innym jest przejmowanie postulatów wyborczych mniejszych partii (jak ostatnio UKIP-u w Wielkiej Brytanii), a czym innym drastyczna nieprzystawalność proporcji zdobytych głosów do proporcji zdobytych mandatów. Zgoda, że to nie jest najważniejsze, bo najważniejsze są: 1) zdolność parlamentu do wyłaniania rządu; 2) możliwość rozliczenia rządu przez wyborców - i te dwie rzeczy JOW-y zapewniają. Ale owa nieprzystawalność jest poważnym problemem. W Wielkiej Brytanii przez całe dziesięciolecia Partia Pracy, będąc w pozycji "trzeciej partii" była eliminowana, aż przyszedł moment, że labourzyści zamienili się miejscami z liberałami i odtąd eliminowani są liberałowie (potem liberalni demokraci, co nie zmienia wymowy problemu) - mimo, że dysponują całkiem sporym poparciem wyborców. We Francji od kilku dziesiątków lat taką cenę płaci Front Narodowy. Mając poparcie ok. 20 proc. elektoratu, FN posiada zaledwie kilku deputowanych. Nie da się uczciwie powiedzieć, że to nie jest cena dolegliwa. Bywa, że jest ona konieczna (np. dla osiągnięcia dwóch wyżej wskazanych celów) ale dolegliwa jest niewątpliwie. Nie lekceważmy tego. Drugi i ważniejszy błąd Ziemkiewicza polega na złudzeniu, że JOW-y oznaczają wyzwolenie kandydatów spod tyranii kierownictw ich partii. Pisze Ziemkiewicz: Kiedy w systemie JOW Tusk zabrałby się - jak się to stało - do kasowania, powiedzmy, Rokity, albo Kaczyński Kowala, czy Pawlak Jagielińskiego, ten kasowany mógłby mu spokojnie odpowiedzieć: a całuj mnie tu i tam. Ja mam za sobą swój okręg wyborczy, to mnie tam wybrali, a nie te dwie czy trzy literki, którymi zarządzasz. I jak mnie wyrzucisz z partii, to i tak wejdę do Sejmu, będziesz miał jednego posła mniej. A może przeniosę się do konkurencji, jak Churchill, który w swej karierze zmieniał partie kilkakrotnie, ale zawsze do parlamentu wchodził, bo jego wyborcy mu ufali. Przykład Churchila jest bardzo nietypowy i dziś praktycznie niemożliwy do powielenia. Normalnie jest dziś tak, że niepokorny poseł zostaje surowo ukarany, a w rezultacie następni niepokorni już się dwa razy zastanowią, zanim odważą się mieć inne zdanie niż kierownictwo. We Francji od ponad 50 lat perfekcyjnie działa taki straszak: poseł, który się stawia kierownictwu, jest przenoszony do okręgu, gdzie jego partia nie ma żadnych szans na zwycięstwo. Prawie zawsze przegrywa, a to oznacza koniec jego kariery. I wraca porządek - czyli partyjny zamordyzm. Start takiego kandydata pod własnym szyldem jest oczywiście możliwy, ale dzisiaj, w dobie wyborów jako konkursu piękności, wyborów jako machiny organizacyjno-medialnej, to oznacza gigantyczne koszty. Prawie nikogo nie stać na poniesienie takich kosztów. Koniec i kropka. Wniosek: oddajmy JOW-om, co się im słusznie należy (jak wyżej), nie przypisujmy im zasług, których nie mają. Roman Graczyk