Zauważmy: fronda Jarosława Gowina wobec scenariusza politycznego Zjednoczonej Prawicy zasadzała się wszak na tym, że szef Porozumienia nie zgadzał się na wybory majowe z dwóch powodów: 1) bo byłoby to niebezpieczne dla zdrowia i życia Polaków; 2) bo w przygotowywanych na chybcika wyborach korespondencyjnych brakowało gwarancji, że będą one naprawdę konkurencyjne. Gdyby więc teraz Gowin zgodził się na pozorne tylko zmiany w nowelizacji "ustawy kopertowej", zmiany, które powyżej wyłożonym obiekcjom nie czyniłyby zadość, okazałby się politykiem niepoważnym. Wtedy dopiero opozycja byłaby w prawie marudzić, że Gowin wybrał profity władzy. Bo Gowin wprawdzie zostaje w koalicji rządowej, ale zostaje na swoich warunkach. Jeśli Kaczyński się ugiął, to jedynie w obliczu faktu, że nie udało mu się "wyjąć" z Klubu Parlamentarnego Porozumienia wystarczającej liczby posłów, żeby bez zgody szefa tej partii odrzucić w Sejmie veto Senatu do "ustawy kopertowej". I teraz: ocena politycznej rzetelności Gowina musi opierać się na tym, jaka będzie treść nowelizacji "ustawy kopertowej". Jeśli będą w niej zawarte gwarancje transparentności, równego dostępu kandydatów do mass mediów, nadzoru PKW nad całym procesem wyborczym, a także zminimalizowania ryzyka rozprzestrzeniania się przy tej okazji wirusa COVID-19, to Gowin udowodni swoją rzetelność. W komentarzach do wczorajszego porozumienia (ale nie w jego treści) jest mowa o zachowaniu ważności 100 tys. podpisów dotychczasowych kandydatów. Jak to pogodzić z faktem, że będą to nowe wybory? Jak w formule "kopertowej" zagwarantować czynne prawo wyborcze obywatelom RP przebywającym poza krajem? Takich pytań jest więcej, ale podstawowy sens nowelizacji jest czytelny. Pytanie, czy Kaczyński dotrzyma słowa, jest zarazem pytanie o obliczalność i wiarygodność polityczną Gowina. Jeśli takich gwarancji w nowelizacji nie będzie, to były wicepremier się skompromituje. Dziś jest jednak za wcześnie, żeby to oceniać. Dlatego pokrzykiwania opozycji, że "Gowin znowu pokazał, że nie ma kręgosłupa" są aprioryczne. Ci, którzy tak twierdzą, będą mieli rację lub jej mieć nie będą, dziś to jest 50/50. Opozycja krzywi się też, że tę najważniejszą decyzję podjęło "dwóch szeregowych posłów" oraz, że antycypuje ona orzeczenie Sądu Najwyższego. Co do pierwszego, w polityce jest zawsze tak, że najważniejsze decyzje podejmuje się w zaciszu gabinetów, często w cztery oczy. Także we wzorowo działających demokracjach, co nie jest przypadkiem Polski AD 2020, ale to akurat nie ma tu nic do rzeczy. Kaczyński i Gowin są liderami partii politycznych, ich "deal" przełoży się na decyzje legislacyjne - nie ma w tym nic skandalicznego. Zgoda ich obu była konieczna nie tylko dla uratowania większości parlamentarnej, ale także dla przełamania impasu politycznego, w jakim Polska znalazła się w związku z koniecznością (prawną) i zarazem niemożnością (faktyczną) przeprowadzenia wyborów prezydenckich w normalnym terminie. Inaczej mówiąc, Gowin nie tylko uratował (ba, wzmocnił znacząco) swoją pozycję polityczną w Zjednoczonej Prawicy, ale też uratował skórę opozycji. Jej liderzy, obrzucając dziś Gowina znowu obelgami, z pewnością w głębi duszy marzą o tym, żeby odegrać taką rolę polityczną, jaką odegrał szef Porozumienia. No i zapominają, że Gowin załatwił im to, czego tak gorączkowo sami domagali się od wielu tygodni, a czego w swej politycznej impotencji załatwić nie byli w stanie. Ich buńczuczne okrzyki w tonacji "Gowin - człowiek bez kręgosłupa" pokrywają tylko frustrację, właśnie z powodu własnej bezsilności, a siły Gowina. Można rozumieć ich emocje, ale nie należy brać ich oburzenia za dobrą monetę. Co do drugiego, Sąd Najwyższy rzeczywiście jeszcze nie wydał orzeczenia w przedmiocie wyborów z 10 maja. Kaczyński i Gowin napisali o: "przewidywanym stwierdzeniu przez Sąd Najwyższy nieważności wyborów (...)" i jest to słaby punkt tej ugody, bo mimo iż Izba Dyscyplinarna i Spraw Publicznych jest niby-sądem, to przecież dziś nie wiemy, jakie orzeczenie ona wyda. Skoro wyborów nie było, nie możemy orzekać o ich ważności czy nieważności - może stwierdzić SN. Ale - politycznie rzecz biorąc - to nie zmienia ani sensu ugody, ani nie uniemożliwia jej realizacji. W sformułowaniu, jakiego użyli Kaczyński i Gowin nie widzę nic skandalicznego. Istota rzeczy nie polega na tym, jaką formułę prawną wybierze się dla stwierdzenia, że wybory się nie odbyły. Czy fakt ten stwierdzi SN, czy - na przykład - parlament, nie ma wielkiego znaczenia. Liczy się to, że tych wyborów nie było (piszę to w czasie przeszłym, bo rozważam scenariusz polityczny z po 10 maja, a więc po najbliższej niedzieli). Jedno ważne zastrzeżenie: przedstawiam tu analizę polityczną, wiedząc doskonale, że na zapleczu polskiej polityki od lat tli się stan permanentnego łamania konstytucji. Można byłoby powiedzieć: wszystko to (niewprowadzenie stanu klęski żywiołowej, funkcjonowanie instytucji atrap, nierespektowanie generalnej zasady, że zmian w prawie wyborczym nie wprowadza się na mniej niż 6 miesięcy przed wyborami...) jest nielegalne i odwrócić się plecami do polityki. Tylko co dobrego z tego wyniknie dla Polski? Trzeba zatem uznawszy realia, próbować ratować, co się da - wiedząc doskonale, że ratujemy już tylko stan niby-państwa prawa. W czasie powodzi ratujemy najpierw ludzi, potem meble, dopiero na trzecim miejscu troszczymy się o stan trawnika przed domem. Ugoda Kaczyński-Gowin pozwala na ratowanie ludzi i mebli. Niczego jeszcze nie gwarantuje, ale otwiera taką możliwość. Jeśli opozycja z uporem będzie odmawiać zauważenia oczywistego faktu, że to jest jednak jakieś otwarcie, będzie nadal potwierdzać swoje wyobcowanie z życia i swoją bezsilność. Niech się potem nie dziwi niskim notowaniom jej kandydatów. Roman Graczyk