To, jaki jest ten film - a jest naiwnie proputinowski - wydaje się być poza dyskusją, w każdym razie w Polsce. Nie wyobrażam sobie, żeby Leszek Miller czy Marek Borowski byli mniej krytyczni od Marka Jurka czy Joachima Brudzińskiego w recepcji obrazu Stone’a tu, gdzie Putin mówi na przykład, że w Rosji panuje wolność prasy, albo tu gdzie redukuje Pomarańczową Rewolucję do działań amerykańskich służb specjalnych, a Stone nie odpowiada na te kłamstwa literalnie nic. To, że film jest naiwnie proputinowski zauważono także we Francji, choć niewątpliwie z większą dozą wyrozumiałości dla amerykańskiego reżysera, niż to by było w Polsce. Zatem nie to jest ważne z polskiego punktu widzenia. Ważne jest tylko to, jakie wnioski wyciąga się na Zachodzie z faktu, że w Rosji panuje system autorytarny, o imperialnych ambicjach, ideologicznie oparty na dziwnym melanżu prawosławno-komunistycznym. Jakąś wskazówką w tej materii była debata, zorganizowana po wyemitowaniu w poniedziałek dwóch pierwszych części (połowy całego materiału). W debacie tej, prowadzonej przez Francisa Letelliera, oprócz amerykańskiego reżysera wzięli udział były minister spraw zagranicznych Hubert Védrine oraz troje dziennikarzy specjalizujących się w sprawach rosyjskich (a dawniej radzieckich): Sylvie Kauffmann ("Le Monde), Bernard Guetta ("France Inter") i Renaud Girard ("Le Figaro"). Na pytanie, czy Putin jest groźny (w domyśle: dla Zachodu) Védrine odpowiedział, że jest mniej groźny niż Trump, ponieważ ten drugi jest nieprzewidywalny, a prezydent Rosji działa racjonalnie, chyba że zostanie rozdrażniony, a zatem tego - drażnienia Rosji - trzeba unikać. Odpowiedzi trojga dziennikarzy na to samo pytanie były zróżnicowane. Nie wchodzę w to, bo trzeba byłoby tu wyjaśniać różnice ideowe wewnątrz-francuskie, a nie miejsce po temu. Ważne z naszego punktu widzenia jest jedynie to, że przy wszystkich różnicach, przy znanej sympatii do Polski w czasach "Solidarności" Bernarda Guetta’y i Sylvie Kauffmann, wszyscy troje operowali pojęciem "Zachód" w znaczeniu historycznym, z czasów zimnej wojny, a nie takim, jakie wynika chociażby z przynależności krajów dawnej Wschodniej Europy do NATO i do Unii Europejskiej. Owszem, nie brakowało w ich wypowiedziach empatii pod adresem ludów mających mniej szczęśliwe położenie geopolityczne (Guetta powiedział, że gdyby był np. Ukraińcem, albo Mołdawianinem, czułby się zagrożony przez Putina), ale wszyscy troje rozumowali na zasadzie "bliższa koszula ciału". Na marginesie: czy można się temu dziwić i czy można w polityce międzynarodowej wymagać od kogokolwiek więcej? I wszyscy posługiwali się tym - niekiedy niewypowiedzianym wprost, ale będącym fundamentem - założeniem, że "my-Zachód" to Francja, Niemcy, Belgia... ale już nie Polska czy państwa bałtyckie. Jeśli przyjąć, że grono osób, z którymi dyskutował Letellier, było w miarę reprezentatywne, primo, dla francuskiej polityki zagranicznej, secundo, dla francuskiej opinii publicznej; i jeśli - dalej idąc - założyć, że ten francuski punkt widzenia jest mniej więcej zbieżny z punktem widzenia zachodnich Europejczyków, to wnioski, jakie się nasuwają, nie cieszą. Dla zachodnich Europejczyków my nie jesteśmy częścią Zachodu. Są nią Portugalia i Hiszpania - choćby ze względu na bliskość kulturową, są nią wschodnie landy Niemiec - choćby ze względu na czynnik geopolityczny, ale już nie Polska. Owszem, w tej optyce lepiej być Polakiem niż Ukraińcem czy Moławianinem, ale gdyby przyszło co do czego, to zachodni politycy (Védrine) nie będą umierać za Warszawę, a zachodni wpływowi dziennikarze (Kauffmann, Guetta, Girard) nie będą przeciwko temu nadmiernie protestować. Dlaczego powinniśmy się po nich spodziewać takiego strategicznego wyboru? Bo wysyłanie zachodnich samolotów i czołgów, czyli koniec końców, zachodnich żołnierzy do obrony jakichś dalekich (nie-zachodnich) terytoriów musiałoby znaleźć bardzo dobre, ekstraordynaryjne uzasadnienie, a takiego uzasadnienia najwyraźniej, w ich oczach, brakuje. Kiedy takie uzasadnienie by znaleźli. Dopiero wtedy, gdy na wschód od Odry zauważą takie nasycenie zachodnich inwestycji i zachodnich standardów, jakie widzą u siebie. Nie prędzej. Jakie wnioski z tych mało pocieszających obserwacji powinna wyciągać polska polityka unijna i polska polityka zagraniczna? Pierwszym zadaniem każdego polskiego rządu w tej dziedzinie powinno być usilne - niemal za każdą cenę - zakorzenianie Polski na Zachodzie. Warto dużo zapłacić za to, żeby któregoś dnia, w takich - jak wyżej opisana - dyskusjach, zachodni politycy i zachodni wpływowi dziennikarze rozumowali w kategoriach "my-Zachód" rozumiejąc przez to tak samo dobrze Paryż, jak i Warszawę, Bukareszt czy Tallin. Żadne "wstawanie z kolan" tego realistycznego zabiegania o polskie - najbardziej witalne z witalnych - interesy nie zastąpi. Roman Graczyk