Były przecież wypowiedziane podczas ceremonii upamiętniającej czyn świadczący o czymś zupełnie przeciwnym. Karski jako wysłannik władz Polskiego Państwa Podziemnego alarmował Aliantów o tragicznym położeniu Żydów w okupowanej Polsce, gdzie byli oni poddawani zorganizowanej eksterminacji przez nazistów. Prezydent wypowiedział słowa niedorzeczne. Ale, dopowiedzmy do końca, jeśli te słowa mają swoją wagę, nie są zaś tylko lapsusem, a dobrze wiemy, że mają wagę, to dlatego, że w tle jest coś zupełnie realnego w świadomości zachodniej opinii publicznej. Zachodnia opinia publiczna, mianowicie, zupełnie realnie uważa, że Polacy podczas niemieckiej okupacji byli w swojej masie nie tyle bezsilnymi świadkami zagłady Żydów, ile raczej zwolennikami hitlerowskiego "ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej". I o ile wyrażenie "Polish death camp" jest niedorzeczne, o tyle pogląd, że Polacy (choć nie władze Polskiego Państwa Podziemnego) jakoś tam sprzyjali Zagładzie, już niedorzeczny nie jest. Można nie lubić i nie cenić metody Jana Tomasza Grossa pisania o tych sprawach (a ja nie lubię i nie cenię), trudno jednak zaprzeczyć, że zjawiska, o których on pisze, rzeczywiście się wydarzyły (choć nie w takiej skali). Trudno zaprzeczyć ogólnej opinii, że stosunek ówczesnego pokolenia Polaków do Zagłady nie był wzorowy (oczywiście wiemy, że największą grupę Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata stanowią Polacy, ale to nie zamyka kwestii). Zatem jeśli wyrażenie "Polish death camp" ma się na Zachodzie dobrze, jeśli jego używanie jest głęboko zakorzenione, dzieje się tak dlatego, że środowiska opiniotwórcze nie walczą z tym niedorzecznym wyrażeniem, a nie walczą, bo mają z tyłu głowy - uzasadnione, niestety - przeświadczenie, że Polacy ponoszą za Zagładę swoją część odpowiedzialności. Prezydent Obama nie użyłby tego, pożałowania godnego wyrażenia, gdyby nie wiele dziesiątków lat trwające przyzwolenie elit opiniotwórczych na jego używanie. Te elity są z logiką na bakier, bo rozumują mniej więcej tak: ponieważ mnie zraniłeś, ja mówię, że mnie zabiłeś. Głupie to, ale co z tego? Tak mówią i to jest nasz realny problem. Moja konkluzja jest taka: my Polacy bylibyśmy bardziej skuteczni w domaganiu się wyrugowania z języka publicznego wyrażenia "polskie obozy śmierci", gdybyśmy z większą otwartością i prostolinijnością zechcieli się pochylać nad nieprostą historią stosunków polsko-żydowskich w latach wojny i okupacji, i tuż po wojnie. Można rzec, że na poziomie sprawdzalnych faktów historycznych nic nie usprawiedliwia użycia terminu "Polish death camp" - i w tym sensie reakcja polskich władz jest prawidłowa i uprawniona. Ale można też pytać o skuteczność naszych protestów na dłuższą metę - wtedy warto się zastanowić nad tym, jaki jest nasz kłopot z narodowym rachunkiem sumienia. I dlaczego. Roman Graczyk