Rząd działa, trzeba przyznać, szybko. We wtorek premier Manuel Valls ogłosił pierwsze decyzje gabinetu w ramach walki z terroryzmem: 2600 nowych miejsc pracy w resortach: spraw wewnętrznych, sprawiedliwości, obrony oraz gospodarki i finansów; 425 milionów euro dodatkowych wydatków w ciągu trzech lat (plus rezygnacja z przewidzianej wcześniej likwidacji 7,5 tys. etatów w armii, co oznacza brak planowanych oszczędności na ok. 300 mln); 60 nowych imamów-kapelanów (a więc opłacanych i autoryzowanych przez państwo); i parę innych. To są decyzje natychmiastowe, ale sprawa jest dalece poważniejsza i potrzebny jest głęboki namysł nad wieloma aspektami polityki państwa. Pomału dochodzi do głosu zdroworozsądkowa (a wyśmiewana do niedawna) opinia, że Francja totalnie nie panowała nad swoją polityką imigracyjną i nad polityką asymilacyjną. Nb. słowo "asymilacja" jest w debacie publicznej od kilkudziesięciu lat wyklęte jako dyskryminujące, co już samo w sobie pokazuje, gdzie leży podstawowy problem. Bo jeśli przybysze nie uznają za swoje podstawowych zasad, jakimi rządzi się kraj ich osiedlenia (albo, co gorsza, nie uznają tego ich dzieci i wnuki, które już są obywatelami Francji), to znaczy, że Francja sama gotuje sobie gigantyczne problemy. I dzisiaj mamy tego spektakularny dowód, ale to wcale nie musi być kulminacja - przeciwnie, czynników kryzysu ciągle przybywa. Ten problem jeszcze nie jest nazywany wprost, przynajmniej przez główne siły polityczne, ale ten i ów z głównego nurtu zaczyna mówić trochę ludzkim językiem, zamiast obowiązującego dotąd "langue de bois". Rozważa się na przykład wprowadzenie do kodeksu karnego dodatkowej kary "l’indignité nationale", czyli pozbawienia pełni praw obywatelskich (np. prawa zajmowania pewnych stanowisk) w wypadku skazania za pewien typ przestępstw. Rozważa się bardziej stanowcze niż dotąd pozbawianie obywatelstwa i wydalanie z Francji takich osób. Rozważa się bardziej stanowczą politykę w szkole w stosunku do uczniów i (co nie mniej ważne) ich rodzin, które drastycznie łamią reguły. To ostatnie jest reakcją na skandaliczne przypadki odmowy udziału uczniów w minucie ciszy dla uczczenia ofiar zamachów. Jednym słowem, szok po wydarzeniach z 7 - 9 stycznia był tak wielki, że wydaje się skłaniać do przełamywania pewnych schematów myślowych - schematów uniemożliwiających wyjście z tego błędnego koła. Jest i drugi szok: po światowych reakcjach na manifestację solidarności z "Charlie Hebdo" z 11 stycznia. Francuzi widzą i dziwią się, że w świecie (naturalnie, w świecie muzułmańskim, ale nie tylko) nie wszyscy kochają "Charlie Hebdo". Tu jest jeszcze trudniej, bo wolterowska zasada braku świętości wydaje się tak zrośnięta z francuskim modelem życia, jak katolickość z polskim. No więc na razie Francuzi się dziwią. Ale, jak wiemy, zdziwienie może być (choć nie musi) pierwszym krokiem do zakwestionowania błędu. Wszystko to byłoby jedynie szalenie ciekawe, ale wobec powagi zagrożenia (śmiem twierdzić, że dla całego zachodniego świata, w tym dla Polski) jest zarazem kwestią śmiertelnie poważną. Roman Graczyk